Rozdział pierwszy
Ja, Jonasz
Jak co dzień, zerknąłem na skrupulatnie informujące o bieżącym czasie wskazówki zegara. Parę minut i będzie siódma… Błysk przerażenia: siódma?! Zerwałem się z łóżka dźgany szpilami paniki. Klasówka z maty! Jak jej nie napiszę, jak nie napiszę jej przynajmniej na dochę, zostanę na następny rok! Monstrum, nauczyciel matematyki, pan Zięba oświadczył to po trzykroć dosadnie, więc nie miałem wyboru.
Rzuciłem się na ubranie złożone w gniazdo tuż obok wyra poprzedniego wieczoru. Wbiłem się w spodnie, narzuciłem koszulkę na głowę i potrząsnąłem całym sobą. Wszystko nie tak, jak zawsze, wszystko wbrew zwyczajom i rytuałom. Szybko, szybko, szybciej! Jeśli nie zdążę na autobus, zginę marnie.
Torba! Gdzie torba?! Leżała obok biurka. Pusta? Nawrzucałem, co popadło. Tak na oko wszystko, na co zasługiwał ten dzień. Dwie książki i trzy zeszyty. Do tego parę długopisów i ołówek z gumką. Smartfona wcisnąłem do kieszeni. W łazience spędziłem trzynaście sekund. W tym czasie spuściłem wodę w kiblu, przetarłem szczoteczką zęby i opłukałem twarz. Na czesanie nie znalazłem nawet chwili. Zmierzwiłem włosy palcami. W drzwiach zawróciłem i spryskałem się dezodorantem. Bez tego ani rusz. Śmierdzieć nie miałem prawa.
Pod drzwiami sekunda wahania. Nie, nie lubiłem biegać w sandałach. Z drugiej strony, trampki zakłada się dłużej. Wybrałem trampki. Konieczność biegu zaważyła.
Szkoła mnie wykończy! Tego byłem więcej niż pewien. Świat czasem jest okej, ale o wiele częściej to jedna wielka beznadzieja. Może dla innych nie, dla mnie owszem, bo świat to szkoła. Szkoła to męczarnia. Męczarnia złożona z porannego wstawania, sprintu do autobusu, z niezliczonej ilości danych, których przecież nie sposób pochłonąć, a co dopiero strawić. Od tych wszystkich literek składających się w słowa oraz cyferek nabrzmiewających w liczby robiło się niedobrze. A kiedy robi się niedobrze, znaczy, że dopada cię choroba. Z chorobą nie jest już tak łatwo, bo co prawda przychodzi bez trudu, ale wywlec ją za próg to sztuka nie lada. Samo życie to ponoć śmiertelna choroba, na jaką zapadają wszyscy. Co do jednego, wszyscy… Kładłem się do łóżka z przyjemnością, wstawałem rozdrażniony. Czy ten fakt nie świadczył o czymś nieprzyjemnym? O chorobie na przykład?
I wtedy mnie olśniło! To było jak grzmot w wielki dzwon, taki Zygmunta, na przykład, co to odzywa się tylko od święta. Znalazłem się już na świeżym powietrzu, na schodach domu, kiedy ostre słońce dało mi po oczach i nastąpiło olśnienie!
WA-KA-CJE!!!
W piątek uroczyście obchodzono ostatni dzień szkoły, a dziś, co? No właśnie – CO?!
Nie miałem pojęcia: śmiać się, czy płakać?
Ta szkoła mnie wykończy! Utuczy mnie wiadomościami, zamorduje i pożre. Normalnie dopadła mnie jakaś schiza…
Wryło mnie w czwarty schodek. Sterczałem na nim jak ostatni kretyn. Ale siara!
Rozejrzałem się niepewnie. Ktoś w pobliżu? Ufff… Nikt akcji nie widział. Gdyby dowiedział się jakiś kolo z klasy, lachaliby się do końca ostatnich dni szkoły. Na bank nie miałbym życia: „o, to ten, co chodzi na klasówki w wakacje, ha, ha, ha!”. Legenda, kur zapiał!
Obróciłem się na pięcie i cichaczem z powrotem do domu, do łóżka. Rzuciłem zwłokami z głośnym westchnieniem ulgi. Przewróciłem się na bok. Oj, tak. Ulga to, że ho-ho. Chciałoby się zatańczyć, jakimś wygibasem uczcić, okrzyknąć świętem narodowym… przychlast!
Moment, moment, bez przegięć! W życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego. To jakby stracić przytomność… o to, to… sen na jawie…
Przypomniało mi się, co działo się wczorajszego wieczoru. Impra u Kwiatka. Impra, jasne! Z piętnaście luda bawiło się na zakończenie roku. Ja też, bo ledwo, ledwo, ale z tej maty zdałem. Dlatego tam polazłem. Był czadzik, owszem. Zabawa kręciła się do samej nocy. Połowa towarzystwa piła, reszta ujarała się po pachy. Było syto. Kwiatek wymiatał jakąś odjazdową muzą, której słuchałem po raz pierwszy i ostatni. Podobała mi się przez dziesięć minut, a potem totalny przesyt. Ciągle ten sam rytm, głębokie basy, dudnienie w żołądku. Pół godziny i łapała nuda. Musiałem wyjść do ogródka za domem, a tam laska jak marzenie. Nie znałem jej nic a nic. Jakaś kuzynka naszego gospodarza. Jej starzy polecieli ze starymi Kwiatka na wczesne wakacje do jakiegoś kraju na „H”. Hawaje chyba, czy coś podobnego, nieważne. Laska miała takie gadane, że co chwila chciało mi się mówić „przewiń, przewiń, jeszcze przewiń”. O czym nawijała? O wszystkim. Usłyszałem cały jej życiorys, życiorysy wszystkich jej chłopaków i połowy klasy. Po północy znacznie osłabłem. Zauważyła raz dwa. Chyba odpowiadałem jej jako słuchacz, bo dla podreperowania formy zaproponowała jakiś energy drink. I tu podejrzewałem źródło moich kłopotów. Energy drink! Od momentu wypicia tego dziadostwa nie pamiętałem kompletnie nic. Co robiłem, gdzie byłem, jak wróciłem do domu, nic! Pigułka gwałtu? Dla mnie?!
Pewnie, co nieco dowiem się, kiedy starzy wrócą z roboty. Kurde, może być Sajgon!
Rok szkolny poszedł się paść z krowami. Wolność, równość, plażing, smażing i szczyping, jak filtr dwadzieścia pięć z krowami też pójdzie. To czad okej, ale stary w ramach zemsty za wczorajszy wybryk mógł zniszczyć cały sens wakacji.
Łóżko zajęczało i nie bez racji. Oj! Może nie będzie tak tragicznie. Przecież starzy mogli już spać. I co? Znalazłem się w łóżku jak cichociemny na tyłach wroga? Bezszelestnie? Poboli i przestanie. Takie założenie miałoby sens parę lat temu, kiedy za skrajne wybryki w ruch szedł ulubiony pas ojca. A teraz? Szlaban z każdej strony. Jeśli wróci do domu z kilkoma głębszymi w przełyku, już po mnie!
Nicnierobienie. Oto sens wakacji. Przegrzane sensory muszą odpoczywać. Przypalony natłokiem danych mózg ma prawo być przepłukany i przewietrzony. Przepłukany w słonej morskiej wodzie i wystawiony na halny pod Rysami. Nie inaczej. Ojciec mógł mnie uziemić harmonogramem prac różnych. Oczami wyobraźni widziałem, jak koszę trawę, pielę ogródek, maluję cały dom, od poddasza po piwnicę. Sądownictwo w jego stylu. A ja? Wichrzyciel pościelowy i ciemiężyciel sprężyn mam prawo pospać, poleżeć i pokręcić się z boczku na boczek jak peklowane mięsiwo na grillu. Pozostała więc nadzieja, że zachowałem się jak cichociemny.
Wakacje. Chciałem pospać. Sen ma własną moc. Szedł, szedł i przyszedł sen głęboki jak Rów Mariański. Odlot w sfery dalekie, a tu, brrr! Klasówki, nieodrobione lekcje i wiszący nade mną profesor z maty. Śniło mi się to nie raz i nie dwa, a potem pamiętałem te sny więcej niż dobrze. Nie wiedzieć dlaczego, właśnie te złe mary nocne zapadają w świadomość, a nie piękno lazurowych mórz i oceanów, nie podróże ponad chmurami… Horrory tylko.
Zwinąłem się pod kocem w ciasny kłębek.
Bzzzzzz…!
Tuż nad uchem.
Cisza i znów to samo „bzzzzz”.
Co?!
Bzzzzz…!!!
Jeszcze bliżej, zupełnie jakby do ucha wleźć chciało! Jakby usiłowało tam zamieszkać i założyć rodzinę. Potem dzieci w płacz, że siku, że głodne, że bawić się chcą. A ja takiego wrzasku dzieciarni nie znoszę i już.
Odmachnąłem ramieniem na groźbę.
Bzzzzz…!
Mucha, z tego, co jej chciałem przekazać, nic sobie nie zrobiła. Totalnie olała mój postulat, śmiertelną pogróżkę.
Bzzzzz…!
Kolejny nawrót jeszcze bardziej natarczywy. Bez kitu – usiadła na mnie jak na kanapie! Łaskotanie dojmujące, przerażające, irytujące. Zamachnąłem się bez zastanowienia, bez najmniejszej dozy pomyślunku i też zaraz odczułem ból, przerażający pisk w uchu! Ale ze mnie głupek, żeby nie powiedzieć – debil! Sam własnej osobie przywaliłem ze skutkiem niemal śmiertelnym. Co za pisk! Podskoczyłem jak oparzony w poszukiwaniu wrednej muchy. Ukryła się! Zwietrzyła moją wściekłość i zapadła się pod ziemię. Dorwę ją! Dorwę i na strzępy rozniosę.
Wakacje.
Pisk w całej głowie!
***
Sieciówka. Nie sklep typu „ropuszka” czy „żuczek”, ale piękne jezioro o pełnej nazwie Jezioro Sieciowskie, potocznie właśnie zwane Sieciówką. Położone przy nim miasteczko Sieciowo jak co roku przyciągało mnóstwo spragnionych odpoczynku wczasowiczów. W chwilach szczytu bywało ich więcej niźli autochtonów, cokolwiek to słowo znaczy. W pobliżu Sieciowa rozsiano kilkadziesiąt większych i pomniejszych ośrodków z głodnymi urlopowiczami, na których dorabiały się dziesiątki restauracji, barów i kawiarenek. Na plażach zupełnie jak nad morzem: lody, kukurydza, oranżada, a oprócz tego łódki do wynajęcia, motorówki, skutery. Full wypas. Lubiłem czas wakacji. Szczególnie wtedy, gdy skwierczało słoneczko i cała okolica zapełniała się na wpół ubranymi łaniami. Co prawda moja aparycja ani postura nie stawiały mnie w pierwszym szeregu smakowitych ciach, ale przecież nie w tym rzecz. Liczyły się one. Już podczas pierwszych majowych ciepłych dni zdejmowałem koszulkę, by w sezonie być na „heban”, „mahoń”, „palisander”, czy cokolwiek innego, co posiadało moc przyciągania uwagi, co stawiałoby mnie pośród tych mniej więcej atrakcyjnych. Czy się udawało? A owszem. Łanie reagowały miłymi uśmiechami i bynajmniej nie stroniły ode mnie, może i przeciętnego, ale i lekkim dowcipem przyjaznego otoczeniu, keksa.
No i zdarzały się jeszcze inne atrakcje. Zupełnie nietypowe w skali całego kraju. W zeszłym roku, chociażby do Sieciówki spadło UFO! A jakże! Tak przynajmniej utrzymywała znaczna część mieszkańców miasteczka. Co poniektórzy ponoć naocznie widzieli szary latający talerz, spadający w odmęty jeziora. Wadą i zaletą jednocześnie okazała się głębokość topieli. „Zdarzenie” przyciągnęło mrowie turystów, płetwonurków i ufologów, którzy z zaciętością poszukiwali „topielca”.
Oprócz tego, w okolicy i w samym miasteczku pojawiły się latające świetliste obiekty. Czym były? Nikt nie miał pojęcia albo prawie nikt. Może badacze UFO coś z tego rozumieli. Ja „nicht fersztein” z tego, czy jak tam zachodni sąsiedzi wyrażali niezrozumienie rzeczy. Było nie było, świadków świetlistego fenomenu uzbierał się niezły tłum. Sieciowo obrosło dodatkową legendą. A legendy – jak to one – przysparzają korzyści. Atrakcja to atrakcja. Kiedyś do zamków przyciągały duchy, dziś do Sieciowa – UFO. Czasy się zmieniają. Zmieniają okoliczności i ludzi w nich żyjących także. W centrum miasta powstał nawet lokal o wymownej nazwie UFO, gdzie zbierała się śmietanka tutejszej ekstrawagancji gustująca w szeroko rozumianym SF. Wnętrze lokalu urządzono według zasad starwarsów, startreków, matrixów i tym podobnej kulturze wyższej. Owszem, nie powiem, było tam całkiem, całkiem, żarło niezgorsze, trunki… tych nie próbowałem z racji wieku i te soundtracki z wyżej wymienionych produkcji. Ze ścian lampili się na klientów bohaterowie ludzkości. Dlatego było ciekawie. Na stolikach, oprócz menu, broszurki o wydarzeniach sprzed roku, o wielkim dysku w jeziorze i światłach pędzących po niebie, nagle zatrzymujących się nad świątynią w samym centrum miasta. Tak, to było coś. Sam nie widziałem (akurat wtedy właziłem na zatłoczony Giewont), ale słyszałem o tym od sąsiadów i znajomych. Świetliste kule zmieniały objętość, gwałtownie korygowały kierunek lotu i do tego, robiąc niesamowite wrażenie, nieruchomo zawisały w powietrzu! Ktoś pokazał mi zdjęcie. Zrobione z daleka, trochę niewyraźne, dawało do myślenia, oj, dawało. I nie wiedziałem, co o tym myśleć. Mało kto wiedział. W mediach pojawiło się całe mnóstwo komentarzy, z których mało co wynikało. Pohuczało, pohuczało i huczeć przestało. Media zajęły się innymi sprawami, jak zwykle pilnymi, a i w mieście zmęczenie dało o sobie znać. Dziś, owszem, nie powiem, zdarzały się dyskusje, polemiki, kłótnie nawet, ale zwykle obejmowały teren jednego lokalu, właśnie tego z napisem UFO na szyldzie. Dociekania, choć gorące jak lawa wybuchającego wulkanu, z wnioskami miały niemały kłopot.
Ludzkość jest głupia. Tyle z moich własnych wniosków.
Postanowiłem wybrać się do centrum. Z domu to jakieś dziesięć minut piechotką. Można by powiedzieć, że mieszkamy w samym środku miasta, ale dla mnie centrum to centrum, nie jakaś Dworcowa.
Powlokłem się do łazienki koło południa, ochlapałem twarz zimną wodą, umyłem zęby znacznie dokładniej niż poprzednio i obficie spryskałem się dezodorantem. Co jak co, ale śmierdzieć nie mogłem. Wyczulone na zapachy łanie z mety wyczują niechluja. Na to pozwolić sobie nie mogłem. Podobnie z ciuchami. Każdy prasowałem tak długo, aż uzyskałem efekt szklanej tafli. Taki zwyczaj, nawet rytuał. Żadnej zmarszczki, żadnego gniotu. Schludny wygląd liczył się jak nic innego. W końcu pierwszych kilka sekund decyduje o wyrobieniu sobie zdania o nieznajomym. Jeśli chciałem poznać kogoś miłego i atrakcyjnego, sam musiałem taki być.
– Wychodzę – rzuciłem mamie, która jak zwykle o tej porze, kiedy tylko była w domu, przesiadywała przed ekranem telewizora. 6394. Tyle odcinków szanowanego przez wszystkie gospodynie domowe serialu zdołała zaliczyć mamusia. Niektóre dwa razy. Wciągająca akcja, miłosne perypetie, życiowi bohaterowie. Miliony wpatrzonych w migające ekrany kobiet. Dramat odstawionych na boczny tor, zmuszanych do niechlujstwa dzieci i mężów. Dopiero po zakończeniu odcinka znajdzie się czas na prawdziwe życie. Ja na szczęście byłem niezależny, wolny i o tyle szczęśliwszy od tamtych ofiar seriali. Sam potrafiłem zrobić sobie coś do jedzenia.
– Śniadanie zjadłeś? – To zdanie padło zupełnie nieoczekiwanie. Co tam? Reklamy w publicznej telewizji? W trakcie filmu? Niemożliwe.
– Taaa… – odparłem, spoglądając na dzierżoną w dłoni brzoskwinię. Jeśli brzoskwinię traktować jako śniadanie, to tak, nie skłamałem. Prawie nie skłamałem. Zjem ją poza domem, za parę minut.
– No! Żebyś mi głodny nie chodził!
– Jasne. – Bo i kto lubi być głodny? Odchudzać się nie musiałem, wrzucić coś dobrego na ruszt, dlaczego nie, lubiłem, ale żeby tak rano, w południe, zaraz po zwleczeniu z wyra? Brzoskwinka tymczasowo wystarczy.
Wbiłem się w sandały i wyskoczyłem na dwór. Na powitanie ciepłemu powietrzu pomajtałem palcami stóp. Kiedyś nie lubiłem sandałów. Kojarzyły mi się, nie wiedzieć czemu, z rajtuzami i przedszkolem. Zakładanie czegoś takiego na nogi stanowiło zaawansowaną formę obciachu. Na szczęście człowiek wyrasta z tego i owego. Jak wyrosłem z rajtuz, tak wyrosłem z przekonania, że sandały są passe. Jeszcze w poprzednim sezonie biegałem wyłącznie w skórzanych trampkach, co skutkowało tym, czego w takim bucie podczas upałów można się spodziewać. Teraz moje stopy zachłannie chłonęły świeże powietrze i pławiły się nie w pocie, a w kurzu.
Na dworze odetchnąłem pełną klatą. Żadnych szlabanów! Zero! Nikt na chacie nie kapnął się, jak skończyła się moja część impry u Kwiatka. Choć dalej nie czaiłem, jak znalazłem drogę na chatę, mogłem być z siebie dumny. Miałem talent do cichych powrotów, he, he…
Droga do centrum drażniła nudą. Mało sklepów, nic do oglądania, prócz krzaków, drzew i kałuż, jeśli popadało. Od jakiegoś czasu nie spadła ani jedna kropla deszczu. Sucho jak na Saharze. W dodatku przez roślinne pyłki na potęgę kichałem i kiedy tylko nie łyknąłem czegoś przeciw alergenom, było po mnie. Łzy w oczach, cieknący nos i salwy jak z armaty. Wtedy zapomnij o laskach. Zmaganie się z katarem to nierówny bój. Żywiołu nie ogarniesz. Chyba, że przez medykamenty. Jeśli zażyjesz to lub owo, masz szansę na przetrwanie kolejnego dnia.
Szedłem przed siebie z wciśniętymi w uszy słuchawkami. Muza ostra, wwiercająca się w pięty i wymuszająca określony rytm marszu. Śmiać się chciało na myśl o dzisiejszym poranku. Dobrze, że nikt tego nie widział. Musiałem być nieźle pomarszczony od strachu.
Skręciłem w Pierzycką. Wąska uliczka zaliczała się do ścisłego centrum Sieciowa. Pośród kilkunastu sklepów mieściła punkt szczególny – antykwariat ze starociami. Lubiłem tam wchodzić, by wciągnąć wyjątkowe, lekko zatęchłe powietrze, o dziwo, w moim przypadku nie alergiczne. Być może to dziwactwo, ale zapach sklepiku sprawiał mi przyjemność i nastrajał całkiem nostalgicznie. Oglądając bibeloty sprzed wieku, nadgryzione czasem pożółkłe książki, monety nie wiadomo skąd i zdjęcia praprababć, natychmiast ulatywałem w tamte czasy. Gdyby tylko komuś udało się zbudować maszynę czasu, natychmiast dałbym się deportować w przeszłość, w to pozbawione technokracji społeczeństwo. Wtedy wiele rzeczy było prostszych, sprawy toczyły się wolniej. Tyle wiedziałem z historycznych książek i filmów. Chciałbym to zobaczyć na własne oczy. Bardzo.
Wszedłem.
– Dzień dobry, panie Janku – powiedziałem w tę lekko zatęchłą atmosferę, kiedy to jeszcze dzwoneczek przy drzwiach nie przebrzmiał alarmującym „dzyń, dzyń”. Pan Janek, jak to pan Janek, tak od razu nie odpowiedział. Zatopiony w trzewiach zaplecza być może usłyszał, że ktoś wchodzi, ale znał mój głos, wiedział, kim jestem i pozwalał na niemałą swobodę.
Rozejrzałem się. Od wczoraj nie zmieniło się zbyt wiele. Książki na półkach trzymały jak zwykle porządek. Kilka pejzaży na ścianach, trzy przedwojenne mundury na stojakach, lekko przyrdzewiała zbroja w kącie. Butelki, porcelana, obcinacz do cygar, tykające zegary, ozdobny sekretarzyk z lekko nadpalonymi papierami, patera z brązu, taca z mosiądzu, emaliowany pojemnik na kawę, bola do ponczu, cygarniczka i lorgnion z lat trzydziestych. Mnogość towarów nie do ogarnięcia, a jednak pan Janek wiedział o swoich zasobach dokładnie wszystko. Potrafił opowiedzieć historię każdego przedmiotu. Skąd to wiedział? Tajemnica pana Janka. Sam pan Janek stanowił samobieżną enigmę, szaradę nie do rozwiązania. Jego wygląd przywodził na myśl egipskie piramidy albo bitwę pod Grunwaldem, albo Powstanie Styczniowe. Taki był stary, taki pomarszczony, z głębokimi bruzdami na twarzy, z brodą jak u Von Jungingena z obrazka. Całą tą swoją pomarszczoną aparycją i pochyloną ku ziemi sylwetką robił wrażenie na każdym, kto miał z nim do czynienia. Poza nim nie znałem milszego i sympatyczniejszego gościa. Pan Jan miał w sobie coś wyjątkowego. Przekraczał granicę zwykłości lekko i bez wysiłku. Zresztą, nie tylko on. Jego żona… hmmm. Właściwie trudno objąć panią Jadzię jakimiś słowami, taka chodząca miłość, która w każdym napotkanym człowieku dostrzegała górę potrzeb i zaraz potrafiła pomóc – delikatnie, z gracją – dając odpowiedzi na niezadane pytania, rozwiązując problemy, wzbudzając wzruszenie, a nawet łzy. Pani Jadzia schodziła czasami z piętra, gdzie mieszkali od powstania świata. Kiedy pan Janek zmuszony do pozostania w łóżku chorobą, nie mógł otworzyć sklepu, zastępowała go, nie ma co, nad wyraz godnie.
– A, Jonaszek… – pan Janek wyłonił się z tajemniczego zaplecza. – Dzień dobry, dzień dobry. Co tam? Wakacje, co? Szczęściarz z ciebie, chłopcze. Pozazdrościć.
Spojrzałem, jak pan Janek gładzi swoją długą brodę. O porannym obciachu miałem nikomu nie mówić…
– Nie zaspałeś, co? – zapytał, zerkając znad drucianych okularów. – Nie zdążyłeś na pierwsze lekcje?
Zrobiłem krok w tył. Kurde, prawie jasnowidz.
– Skąd pan wie? – bąknąłem.
Zaśmiał się sympatycznie.
– Nie ty pierwszy i pewnie nie ostatni. Nie przejmuj się. Znam to, oj, znam. Umysł musi się przestawić, odpocząć. Szkoła to stres, prawda? Śni ci się po nocach, co?
Tyle lat i jeszcze pamiętał szkołę?
– A pan… to kiedy się uczył? – zapytałem, przenosząc ciężar dialogu na niego.
Zastanowił się.
– Sto lat temu? Może sto pięćdziesiąt? – odpowiedział zawadiacko. – Nie bardzo pamiętam.
Pięknie. Z dziesięć razy próbowałem dowiedzieć się, ile ma lat i nic z tego. Chyba nigdy się nie dowiem. Zawsze zbywał mnie tym samym łobuzerskim uśmiechem na pomarszczonej twarzy. Dlaczego ukrywał swój wiek? Dlaczego nie chciał nic o sobie powiedzieć?
– A w pana czasach to jak my – szedłem po bandzie – uczyliście się czytać, pisać i liczyć?
Nastała chwila ostrej ciszy, podczas której wydatnie zmrużył oczy.
– I mieliście długopisy czy gliniane tabliczki i rylce? – dokończyłem.
– Granie w banie…! – odparł.
Zatkało mnie. „Granie w banie”? A nie miało to innego wydźwięku? Chyba dostrzegł mój wyraz twarzy, zdumiony i napięty z powodu nieogarniętej niewiadomej, bo zaraz dodał:
– I lunie w Pampelunie!
No tak. Chciałem go podejść, dowcipem zapędzić w kozi róg i doprowadzić do poddania, a tu masz, rozłożył mnie na łopatki… Pampeluną. Nie pokonam go chyba nigdy. Kryje się w staruszku jakaś przebiegłość, chytrość może nawet, której nie sprostam, choćby nie wiem, co. Moje pytania dotyczące jego osoby zbywał, jakkolwiek je zadawałem – wprost, przymilnie, z błaganiem w głosie, podstępem, obojętnie jak. Nie chciał pan Janek mówić o sobie, oj, nie chciał. Skrywał coś i tyle, tego byłem pewien. Co to było i dlaczego tak tej swojej tajemnicy pilnował, tego nie wiedział nikt. Próbowałem się dowiadywać tu i ówdzie, bez skutku. Starsze ciocie czy wujkowie, moja własna babcia, nikt niczego nie potrafił powiedzieć, ani o panu Janku, ani o jego żonie, pani Jadzi. J&J. Enigma. Mieszkali tu od zawsze i od zawsze w tym samym miejscu był sklep ze starociami, antykami, książkami. Wcześniej sprzedażą zajmował się ojciec pana Janka. Jeszcze wcześniej ojciec ojca. Ponoć. Tak mi ktoś powiedział i wierzyłem w to, bo dlaczego nie wierzyć. Nasuwało mi się jednak kolejne pytanie: czy w tamtych czasach, to jest w czasach ojca ojca pana Janka, coś mogło być starocią? Skłaniałbym się raczej ku temu, że wtedy wszystkie te rzeczy były całkiem nowe… raczej tak. Nowe.
– A ta Pampeluna to gdzie? – zapytałem na odlew.
– A daleko stąd, synku. Rzekłbym, że bardzo daleko. W necie sprawdź.
W necie? To pan Janek wiedział, co to net?
– W googlach wpisz i już. Wyskoczy samo – dodał i dobił mnie.
– Co, to „gra w banie” też?
Skrzywił się nieco.
– Niekoniecznie – mruknął pod nosem i coś tam, co miał pod ręką, bez sensu poprzesuwał.
Ha! Chciał zająć ręce. Poczuł się nieswojo, a to coś nowego. Zawsze pewny siebie i taka obsuwa?
– Więc, co to te „granie w banie”? – drążyłem z premedytacją.
– Takie tam… – Nie podniósł głowy i zaraz przystąpił do kontrataku. – A wiesz, co wczoraj sprzedałem?
Tego się nie spodziewałem. Omiotłem wzrokiem okolicę. Nic nie przyszło mi do głowy. Wydawało się, że niczego nie brak. Co się mogło sprzedać? Zagadka dla Misia Uszatka. Miś Uszatek, mądry miś, może zgadnie jeszcze dziś.
– Eee… – stęknąłem. I na tyle mnie stać: na stęknięcie.
– Pokombinuj, to może powiem, kiedy skończyłem podstawówkę. – W jego oczach dostrzegłem błysk. Autentyczna iskra szelmostwa. Dobrze wiedział, że nie zgadnę i dlatego propozycja. Postanowił pobawić się moim kosztem. No i po co mi to? Po co go podpuszczałem? Wie pan Janek, że ambicji mi nie brak, że jestem zacięty i nie odpuszczę tajemnic, jakie skrywa w przepastnej studni swojej duszy. Będę drążył, zastanawiał się, dociekał i co tam jeszcze. Pan Janek zwietrzył moje zainteresowanie jego osobą i setnie się tym bawi. Okej. Niech tak będzie.
Rozejrzałem się raz jeszcze nieco bardziej wnikliwie. Może się jednak uda. Jeśli wyczaję, co takiego zniknęło z półeczki, nie będzie miał wyjścia. Jeśli wtedy nie wyjawi tego, co obiecał, okaże się człowiekiem bez honoru, a to już niemały wstyd. Dobra… Srebrna patera jest. Jeleń na podstawce, dziadek do orzechów, świecznik, zestaw monet także. Nie. To się nie uda. Asortyment składu jest tak różnorodny, że detali nie sposób zapamiętać. Miał mnie. Czułem, że się pocę. Zawsze tak reagowałem na stres. A czy było się czym przejmować? Oczywiście nie. Sklep to nie szkoła, a pan Janek to nie nauczyciel, który stawia za brak zadania jedynki. To tylko kwestia wewnętrznej ambicji, która pożera od środka, jak nie przymierzając, pasożyt. Musiałem dać na luz.
– A co u pani Jadzi? – wypaliłem i chyba nagły zwrot starszego pana mocno zmylił, bo jego oczy stały się okrągłe jak pięciozłotówki. – Zdrowa?
– A dziękować, dziękować – odparł, gładząc brodę.
Znałem ten gest, wyraz zadumy. Cios za cios. Ale choć cios ten padł i wywarł jakieś wrażenie, poczucia ulgi mi nie przyniósł. No, może troszeczkę.
– I co będziesz robił w wakacje? – zapytał pan Janek.
Musiałem się zastanowić. Co ja będę robił… Co mogę ze sobą począć… Może gdzieś pojadę? W góry na przykład jak prawie co roku, ale nie tam, gdzie zwykle. Bieszczady. O! Tam jeszcze nie byłem, a mówią, że to piękny kawałek Polski. I ludzie trochę inni niż wszyscy, wyluzowani, spokojni, nie „wydziczeni” jak my tu. Trzeba by ze starszyzną sprawę poruszyć, obgadać, ponegocjować. Oczywiście łatwo nie będzie. Znów wyskoczą z pytaniami: a gdzie, a z kim, za ile? A potem stwierdzenia: jesteś za młody, to nie dla ciebie towarzystwo, nie możesz nam tego robić… Po tygodniu jakoś to przełkną i wybiorę się z Damianem albo Darkiem, albo oboma. Jeździłem nie raz z chłopakami, choć za każdym razem ta sama śpiewka. Mama – pierwszy głos w duecie. Zawsze najwięcej obiekcji. Ojciec jak zwykle wtórował naburmuszoną miną, machaniem rękami, a potem mruganiem jednym okiem, bym wiedział, że akurat w tej sprawie jest po mojej stronie. W końcu też miał kiedyś moje lata i podobne pomysły, co ja. Skąd wiedziałem? Geny. Te same geny. W dodatku historia lubi się powtarzać. A poza tym, spotkałem kiedyś na stadionie kolegę ojca, który podczas meczu zdał relację z tego i owego z przeszłości starego. He, he… Nie taki on, jak się maluje. Ja też nie, więc wiedziałem. Geny to geny. Nie da się oszukać dziedzictwa. Zdarzało się już nie raz, kiedy zauważałem u siebie te same zachowania, tiki, hasła, których wszakże z całej mocy u starego nie cierpiałem. Siła przyrody, niech to. Bywają rzeczy, które nas dopadają, czy tego chcemy, czy też nie. Moja wina, że wyglądam jak wyglądam? Owszem, mogę zapuścić włosy albo je zgolić, przytyć lub schudnąć, odciąć rękę, nie wiem, co tam jeszcze, ale to wszystko. Z całą resztą muszę żyć podobny do protoplastów i tyle.
– Może w Bieszczady się wybiorę – powiedziałem bez przekonania.
– Bieszczady… – pan antykwariusz jakby się rozmarzył. – Ładne miejsca, wyjątkowi ludzie, relaks na łonie natury.
– Był pan tam?
– Nie.
– Ychy… – Wiedział tyle, co i ja, czyli nic. O Australii może opowiadać Australijczyk, a nie widokówkowy „turistman”. Chciałoby się przyczepić do tego, co tam starszy pan wiedzieć może o widokach i ludziach, ale obawiałem się odwetu. Dodałem więc tylko: – Może sprawdzę.
– Pojedź. Opowiesz, jak tam jest naprawdę.
Zrobiłem banana.
– Okej. Zagramy partyjkę? – W końcu po to tu przyszedłem. Szachy. Pewnego razu zauważyłem, że to ukryty konik sklepikarza. Mój troszeczkę też. Zatem, posiadając tego samego konika, można miło spędzać czas. Grywaliśmy od blisko roku. Na początku badaliśmy teren. Rozpoznanie walką, zwiad, działania zaczepne, potem odskok i właściwy atak. Teraz, po roku, początek partii toczył się szybciutko. Właściwa gra rozpoczynała się po jakichś dziesięciu ruchach. Kiedyś górą był mój przeciwnik, ale w miarę upływu czasu uczyłem się. Nie tylko w grze z nim. Bez wątpienia był dobrym strategiem. Przewidywał z dziesięć posunięć do przodu. Zanim się obejrzałem, pozbawiał mnie połowy figur. Teraz nie było już tak prosto. Korzystając z netu, wprawiłem się w sztuce i nie popełniałem tylu głupich błędów. Potrafiłem stawić opór, spowolnić atak i kontratakować kąśliwie coraz skuteczniej, bijąc cenne pionki oraz figury. Nie przegrywałem już każdej partii. Pan Janek po porażce pałał chęcią rewanżu. Kiedy mat powalał mnie, ambicja kazała trenować, analizować, śledzić najlepsze rozgrywki mistrzów. Po kilku dniach byłem gotowy do kolejnej rozgrywki.
– Błyskawiczną, dobrze? – Znów ten szelmowski uśmiech na twarzy. Najwyraźniej coś kombinował…
– Pewnie.
– Nastaw zegary, zaraz przyjdę.
Zegary. Oczywiście. Pięciominutowa partyjka była ciekawsza niż czekanie po pięć minut na jeden ruch. Liczył się refleks. Hasło „refleks szachisty” uwłaczał samym szachistom. Szybkość analizy układu figur na szachownicy to nie wszystko. Należało błyskawicznie wykonać ruch oraz wdusić przycisk własnego zegara, który ukrytą wewnątrz mechanizmu dźwignią jednocześnie uruchamiał czas przeciwnika. Na początku zapominałem o tym „drobnym” szczególe. Pan Janek dławił rechot, udając przy tym głębokie zamyślenie. Naiwnie myślałem, że zadałem uderzenie bez wyjścia. Litował się po minucie…
Szachownica była niczego sobie. Czarno-biała plansza ze szkła, figury przypominające ukraińskich kozaków oraz naszą husarię. Dla dodania sobie animuszu poprzesuwałem pionki o parę milimetrów. Dokąd by tu nimi ruszyć? Jak rozpocząć bój? Gambit hetmański czy obrona Alechina? Lepiej atakować, niż się bronić. Myśl oczywista. Gdybym grał z kimś słabszym, owszem, bez pardonu w otwartym debiucie wyprowadzałbym wszystko, co tylko możliwe do centrum i gniótłbym pluskwy wroga, jak tylko popadnie. Z panem Jankiem nie wydawało się to zbyt mądre. Gambit hetmański zatem…
– Co u rodziców? – Takiego pytania na rozpoczęcie partii się nie spodziewałem. Pan Janek znów wybił mnie z rytmu i taktyczne rozważania poszły się paść na łąkę.
– W porządku – odpowiedziałem, jak zwykle się odpowiada, kiedy nie podejmuje się tematu.
– Na pewno? – Antykwariusz chrząknął znacząco.
– Mama ma wolne, więc ogląda seriale, tata w robocie. Jak zwykle – odparłem.
– Ychy… – usłyszałem. Staruszek mnie przedrzeźniał, czy to tylko złudzenie? W jego oczach dostrzegłem cień zmartwienia.
– Układa się między nimi? – kolejne pytanie powalało. Z jakiej racji miałoby to staruszka interesować? Czy w ogóle powinien wtrącać się w cudze życie? Było nie było, to sprawy osobiste, powiedziałbym nawet – intymne.
– A co…
– … mnie to obchodzi? – dokończył zdanie. Wykonał ruch pionem. Pogładził brodę. Zapomniał o zegarze. – Znałem dziadka Ernesta. – Więc znał ojca mojego ojca. To jakiś trop. Wzbierające rozdrażnienie ustępowało ciekawości. Okej, niech mówi dalej. – Był gwałtownym człowiekiem, powszechnie znanym z wybuchowości i nie dało się ukryć, twoja babcia wiele razy przez to ucierpiała.
– Ojciec to nie dziadek – zaprotestowałem, ale mocy w tym proteście ni krzty nie zawarłem.
– A geny to geny.
Tu mnie miał. Moje własne wnioski, podobieństwo do ojca. Czy ojciec był podobny do dziadka? Z sylwetki i rysów twarzy bardziej przypominał babcię, ale charakter bezsprzecznie w schedzie dostał po swoim starym. Mama widziała to najlepiej i owszem, zdarzały się chwile, kiedy raczyła mu to w mniej lub bardziej wybrednych słowach wypominać.
– Popija? – pociągnął mój szachowy rywal, który o szachach całkiem zapomniał. Natychmiast stwierdziłem, że sprawa zakrawa na poważną. Świadczyła o tym skupiona, może i nawet zmartwiona twarz staruszka. Milczałem. I nie dlatego, że nie chciałem odpowiedzieć. Dziwiło mnie nadmierne zainteresowanie pana Janka moją rodziną. Po co pytał? Z ciekawości?
– O co panu chodzi?
Spojrzał w bok.
– Nie chcesz odpowiedzieć, nie mogę nalegać. To wasza sprawa, oczywiście, i co mi do tego, ale jeśli będziesz chciał porozmawiać, nie krępuj się.
Czułem się zdezorientowany. I zażenowany. Nie odpowiedział, o co chodzi. Martwił się o mnie?
Partię dokończyliśmy w milczeniu.
Rzecz jasna przegrałem.
***
Park. Miejsce, gdzie lubiłem przychodzić i popatrzeć na pływające w miejskim stawie łabędzie. Wysokie, rozłożyste drzewa, w znamienitej przewadze dęby i klony, dawały głęboki cień w skwarne dni. Staw posiadał niewielką wysepkę z drewnianym domkiem dla pary łabędzi. Długie szyje ptaków robiły wrażenie. Nie wiedziałem dlaczego, ale kojarzyły mi się z majestatem. Ptaki pływały dostojnie, leniwie i od czasu do czasu odwiedzały brzeg, gdzie zrobiono kamienne podejście do samej wody. Właśnie tam dzieci przynosiły kupione w pobliskim sklepiku pieczywo i z niemałą uciechą dokarmiały zadowolone ptaki. Może lepiej byłoby być takim łabądkiem, który nic nie musi oprócz dystyngowanego pławienia się w luksusie nicnierobienia. Jak jacyś królowie zasługujący na ukłony do samej posadzki.
Przykulałem się tu, by nieco ochłonąć. Jeśli pan Janek znał dziadka, istniało prawdopodobieństwo, że jego syn będzie do niego podobny. Tak sklepikarz podejrzewał, no i niestety miał rację. Dziadek żył na skraju alkoholizmu, a mój własny ojciec także za kołnierz nie wylewał. Kiedy wracał z procentami w żyłach, mama chowała się po kątach, by nie wchodzić w drogę własnemu mężowi, który w zależności od nastroju, stawał się agresywny albo namolny. Nie znosiłem stanów nieważkości bardziej niż całej szkoły. Śmierdział wódą, gadał od rzeczy, wyzywał, kogo tylko popadnie, albo chciał się bawić, jakbym jeszcze ubierał rajtuzy i chodził do przedszkola. Żenada. Najlepiej było urwać się z chaty i wałęsać po mieście, pójść do kina albo do kumpli. Nie robiłem tego zbyt często ze względu na matkę. Nie mogłem zostawiać jej samej z ojcem „kosmitą”, kiedy nie łapał rzeczywistości. Chęć, by wyjechać gdzieś daleko, przygniatała. Zdarzało się, że matka nie wytrzymywała pijackich zachowań ojca i uciekała z domu na całą noc, cały dzień i jeszcze jedną noc. Na tydzień. Wtedy ojciec świrował jeszcze bardziej. Wpadał w ciąg trzydobowy, po czym kajał się przed nią w prochu i popiele. Kwiatuszki, solenne obietnice, zadośćuczynienia. Robiło się od tego niedobrze, ale dla mamy miało jakąś wartość, bo przyjmowała przeprosiny, wracała i rodzina robiła się „normalna” na kilka kolejnych tygodni. Nie wiedziałem, jak to wszystko wytrzymywałem. Słuchałem ostrej muzy, grałem w RPG, czytałem książki. Oglądałem filmy. Inne światy izolowały od codzienności. Życie bez grawitacji wydawało się znacznie łatwiejsze, pozbawione obciążeń.
Pomacałem kieszeń. Niech to, komórka została w pokoju. Adaś miał zadzwonić w sprawie wieczornej impry. Warunek stanowiła obecność, a raczej nieobecność jego starych. Wybierali się nad morze, całkiem bez niego, bo Adaś to sportowiec, szermierz z obozem kondycyjno-jakimś tam, dokładnie w tym samym terminie. Stary Adasia miał problemy z urlopem. Jeżeli dostanie, wyjadą wczesnym wieczorkiem, a tym późniejszym w paru kumpli my, szlachta, zasiądziemy na kanapie w wypasionym salonie z telewizorem na pół ściany. Tam będziemy oglądać meczyk ligi hiszpańskiej. No, nie tylko to, oczywiście.
Spojrzałem w prawo. Do ławki, którą obrałem na miejsce rozmyślań, zbliżało się trzech gości. Jednego z nich znałem z widzenia i bynajmniej nie należał do rasy obywateli o nieposzlakowanej opinii. Tatuaże, łyse pały, kryminały… strach.
Podeszli bliżej. W dłoni jednego z nich zalśniło ostrze! Zaraz wlepiłem gały w łabędzie. Może przejdą obok i nie zauważą. Będę jak jedno z tych drzew, które obsikują psy, a reszta omija z daleka.
– Wiej – syknęło sumienie. – Nie wydurniaj się, tylko wiej!
A może by uciec? Nie. To nie miało sensu. Wprawdzie wszyscy trzej byli po trzydziestce, ale sam nie należałem ani do sprinterów, ani do długodystansowców. Niechybnie ruszą za mną jak sfora wilków, dopadną i pożrą.
– Głuchy jesteś?
Lepiej grać w nieżywego. Padliną mało kto się interesuje. No, może robaki… albo sępy. A tu trzy sępy właśnie!
– Wyskakuj z piątaka, kolo – usłyszałem. Jednak zauważyli, a tak starałem się być niewidzialny. Głos mocno chrypiał. Szukali łatwego zarobku. Piątak? Akurat o piątaka szło!
Sięgnąłem do kieszeni. Coś znalazłem. Kawałek zmiętolonego papierka.
– Dycha może być? – ledwo wydukałem. Moja wyciągnięta dłoń wyraźnie drżała i wcale a wcale nad tym nie panowałem. Taki drżący jak osika, syn Parkinsona. Zaschło mi w gardle. Jak jeszcze o coś zapytają, nie będę w stanie odpowiedzieć.
– Przy dziadkach na baczność, kocie! – warknął drugi. Wyglądał jak buldog z wyłupiastymi ślepiami. Chciałoby się sprawdzić, czy ma przycięty ogonek. Kot i dziadki? Kuzyn, który dawno temu był w wojsku, szkolił nas, małolatów, takimi właśnie hasłami. Zgrani kolesie z jednej kompanii? No pięknie. Błyskawicznie rozejrzałem się w poszukiwaniu pomocy. Park opustoszał. Jedynie łabędzie gapiły się na nas z wyraźną nadzieją. Szykowały się do zjedzenia mojego truchła, jeśli w ogóle coś ze mnie zostanie.
– Daj zadzwonić – ostro rzucił ten, którego uznałem za znajomego. Mimowolnie się uśmiechnąłem. Naprawdę mimowolnie. To był absolutny odruch. Przez myśl mi nie przeszło, by kpić, czy drwić, czy cokolwiek w tym rodzaju. Po sekundzie, może półtorej, zapanowałem nad mięśniami. Za późno. Zauważyli wszyscy trzej.
– Nie mam – stęknąłem. Taka była prawda. Mój smartfonik został w domu na półeczce, a jeszcze chwilę temu żałowałem, że nie miałem go przy sobie…
– I dlatego tak ci wesoło? – Tego można się było spodziewać. Łapali w lot.
Buldog zaszedł mnie od tyłu. Czekałem na ugryzienie, ale złapał mnie za ramiona i sprawnie wykręcił w górę tak, że wykonałem głęboki ukłon. Po drodze mój nos napotkał kolano nieznajomego-znajomego. Ból poraził czaszkę, stawy ramion oraz całą resztę cielesnej powłoki, kryjącej przerażoną duszę. Pierwsze kopnięcie trafiło w żebra z prawej strony. Drugie padło symetrycznie. Padłem na ziemię. Teraz kopali wszyscy trzej. Jeszcze jedno w głowę. Świat zgasł.
***
Stopy. Dokładniej, podniszczone trampki pośród czarnych wirujących plam. Tyle zobaczyłem, kiedy zdecydowałem się unieść powieki. Ból paraliżował całe ciało. Bałem się czymkolwiek poruszyć. W głowie huczało, jakby tuż nade mną startowało „F-cośtam”. Masakra – tyle przychodziło mi do głowy. Teksańska piła to pesia. Czułem się jak po zderzeniu z pędzącym pociągiem. Odkaszlnąłem. Wyć się chciało! Co za męka…!
– Mówiłem, żeby wiać?! – powiedział wewnętrzny głos.
Podniszczone trampki. Ktoś stał nade mną i czekał. Na co? Może na moje kopnięcie w kalendarz. Już nie będę musiał udawać trupa. Będę nim na zawsze. Żadnej lipy. Imitacje zawsze są do bani. Nie ma jak autentyk. Będę prawdziwym, autentycznie autentycznym truposzem bez najmniejszej drobiny dechu, z bladymi licami i zapadniętymi policzkami. A potem się rozpadnę na miliardy gnijących cząstek, które zeżrą wygłodniałe robale.
Zerknąłem nieco wyżej. Pomięte nogawki, wytarte kolana, dłoń z telefonem. Jakaś stara, prymitywna tandeta sprzed wieku. Błyskawicznie omiotłem wzrokiem najbliższą okolicę. Ani cienia bandziorów. Poszli, czy czają się, by mnie wykończyć? A może to gość od pomiętych nogawek i rarytaśnego fona ma mnie dobić? Dlaczego jeszcze tego nie zrobił? Ma telefon. Kiedy stwierdzi, że się ocknąłem, zadzwoni, gdzie musi i tyle tego będzie. Ból każdej cząstki ciała był nieznośny. Niech tam…
Odwróciłem się. Na pierwszy rzut oka nic takiego, co mogłoby mi zagrozić, choć perspektywa, z jakiej spozierałem w górę, z pewnością myliła. Chłopak mógł mieć z piętnaście lat. Chuchro.
Chuchro zdobyło się na dwa kroki wstecz i nieco się pochyliło.
– Wygupiaż sie? – zapytało nienaturalnie piskliwym tonem. Wydawało się całkiem szczere, takie… zdziwione. Więc gościu był niegroźny.
Czy się wygłupiam?! Miałem ochotę zwymyślać go, powiesić na nim wszystkie psy, a potem kopnąć w ten głupi zad.
– Dzwoń po pogotowie… – wychrypiałem.
Chuchro ścisnęło w dłoni swojego fona. Musiałem pomrugać powiekami, by pozbyć się uporczywie pływających przed oczami czarnych plam. Z trudem oddychałem. Czego nie dzwonił? Byłem ciężko ranny albo może już nawet lekko zabity, a on nic. Lampił się tylko na mnie wielkimi gałami. Zdziwionymi i pytającymi gałami.
– Nie wygupiaż sie? – znów zapytał.
Szlag mnie chyba trafi.
– Ktoś mnie pobił, leszczu – warknąłem resztką sił.
– Takie to szycie. Nie wżystko sie układa, jak byźmy chcieli. Mnie też kiedyź uderzyli, wiesz? Życie jest trudne. Jeździłeś na rowerze? – wyrzucił z siebie błyskawicznie.
– Co?
– Mam czarny rower. Można na nim robić ewolucje. Chodze z nim na skejtpark. Wież, gdzie to jezt? Tam mnie udeszył taki chłopak.
– Pogotowie, lekarz, pomoc, rozumiesz? – spróbowałem raz jeszcze. – Albo zawołaj kogoś! Jak nie zawołasz, na pewno umrę, kapujesz? Umrę!
Koleś zmarszczył krzaczaste, czarne brwi.
– Boiż sie umrzeć?
Gdybym tylko mógł, walnąłbym go w łeb.
– Daj mi ten telefon – zażądałem.
– Ktoś mi pofiedział, że nie muże sie bać umrzeć. Ktoś powiedział, że to zaleszy od tego, kim sie jest, dlatego nie muże sie bać. Wujek Arek też tak mówi. A co tobie Ktoś pofiedział?
– Różne rzeczy ludzie mówią. Dawaj komórkę – siliłem się na każdy oddech. – Sam zadzwonię.
Cofnął się o pół kroku i przycisnął dłoń z telefonem do piersi.
– Ciocia mófi, szeby nikomu nie dawać.
Pomacałem się po twarzy. Krew, krew, krew. I boleść. Cały pulsowałem ostrym bólem. Na dokładkę trafił mi się jakiś tępy gościu, który nic a nic nie jarzył moich potrzeb. Usiadłem. Zrobiłem to powoli, okupując czynność dodatkowym cierpieniem. Spojrzałem na chłopaka, łapiąc równowagę. Odznaczał się dość karykaturalną fizjonomią. Górna warga zachodziła na dolną, odstające, duże uszy, nos jak kartofel i pryszcze. Okres dojrzewania przechodził z niemałym trudem. Potrzebowałem jego telefonu. Na chwilę. Tylko jedno połączenie. Trzeba było zacząć od początku.
– Na imię mam Jonasz, a ty?
– Michaś Łoś.
No nie, Łoś?! Całkiem adekwatnie.
– Łosiu, potrzebuję twojej pomocy – wystękałem… i mój świat zgasł.
***
Słabość. Grawitacja wbiła moje ciało w łóżko tak bardzo, że nie mogłem się ruszyć. Sufit nade mną nie był sufitem mojego pokoju. Zerknąłem w lewo. No tak… Czułem się odrętwiały, trochę oszołomiony. Moje ciało jakby nie całkiem należało do mnie. Dziwnie. Bardzo dziwnie…
Obudziłem się raz jeszcze. Tuż obok stała zielona żabka. Patrzyła na mnie z czymś w rodzaju politowania na twarzy. Może nawet współczucia? Oprócz tego była całkiem ładna i celowała we mnie z pistoletu. Ułamek sekundy i będzie po wszystkim. Postanowiłem wytrzymać to z otwartymi oczami, po bohatersku. Strzał nie padł. Zamiast tego wylot lufy zaiskrzył się niebieskim światłem…
Obudziłem się kolejny raz. Śniła mi się Azja. Chyba Azja, a właściwie jakieś miasto leżące daleko stąd, gdzie tambylcy patrzyli na mnie skośnymi oczami. Spacerowałem po tym mieście pełnym starych domów, straganów, motocyklowych spalin i ulicznego zgiełku. Czegoś szukałem, ale nie pamiętałem, czego. Stary jegomość o szpiczastej bródce i łysiejącym czole nawijał coś, gwałtownie gestykulując ramionami. Po chwili spostrzegłem zadziwiające podobieństwo do kogoś, kogo dobrze znam. Gdyby tę bródkę nieco inaczej zaczesać, wykapany pan Janek! Czego chciał? Po długiej tyradzie wskazał ręką za siebie. Długi most. Piękny widok, więc należałoby się zdjęcie. Sięgnąłem do torby po aparat i wtedy okazało się, że mój stary zenith ma rozbity obiektyw! Niemożliwe!!! Mój obiektyw… Obudziłem się.
Bolał mnie cały bok. Oba właściwie. Trudno o każdy oddech. Pomacałem się po żebrach. Czymś owinięte. W ustach Sahara. Do tego twarz, cała głowa. Ramiona, nogi. Co się stało?
Próbowałem poprawić się na łóżku, ale ból był obezwładniający. Otworzyłem oczy. Szpital!
Wróciła pamięć. Buldog i dwa rottweilery. Omal nie zostałem przez tych trzech… brakowało mi słowa… bandziorów… rozszarpany… na śmierć! Na dobrą sprawę, nie miałem pojęcia, dlaczego mnie zostawili. Może coś ich spłoszyło. A może po prostu uznali mnie za niewartego dalszej uwagi śmiecia. Miałem zatem szczęście, że żyję. Udane popołudnie. Tak, udane popołudnie miałem z głowy. Nie jedno, nie dwa, także nie trzy. Wakacje zaczęły się z wysokiego „c”.
Szpital. Nie lubiłem szpitali. Jakiś czas temu odwiedzałem pewien oddział na drugim piętrze. Trzeci pokój po prawej od windy. W pokoju sześć łóżek, a na jednym z nich moja babcia. Złamała nogę. Zwykle kości łamią się w wyniku nieszczęśliwego zdarzenia, po upadku z drabiny na przykład albo po utracie przyczepności na oblodzonym chodniku. Ona nie. Nic takiego. Wszystko, co zrobiła, to ot tak, zachwiała się i straciła równowagę we własnej kuchni. Runęła na podłogę. Przy wzroście metr pięćdziesiąt naprawdę nie miała daleko, ale wystarczyło, by kruche kości nie wytrzymały. Zabieg przeprowadzono szybko i sprawnie, ale babcia nigdy nie odzyskała sprawności. Na dobrą sprawę, już nigdy nie wstała z łóżka. Powód? Zastanawiałem się, ale być może wszystkiego miała dość. Po kilku tygodniach leżenia przestała jeść. Twierdziła, że się jej nie chce. Żadne tłumaczenia nie pomagały. Schudła niemiłosiernie i umarła. Nie mogłem na to wszystko patrzeć. Cierpienie starego człowieka, który nie może ze sobą nic zrobić, który musi liczyć na pomoc innych, który jest skazany na pieluchy jak małe dziecko, mycie i karmienie, ból odleżyn… Tak. Myślę, że miała dość życia i podjęła decyzję. Chciała umrzeć. Miała dziewięćdziesiąt lat. To sporo. Powiedziałbym nawet, że bardzo, bardzo dużo. Przy moich siedemnastu to nieogarnięta wieczność. Urodziła się dawno temu i na własne oczy widziała rzeczy, o których uczę się na lekcjach historii. Walczyła o niepodległość naszej ojczyzny. Krucha kobieta, nosząca pistolety i granaty podczas okupacji pod nosem szkopów? Nie mieściło mi się to w głowie. Ryzyko nie na żarty. Armia Krajowa doceniła ją podoficerskim stopniem. Mało brakowało, a jej życie zakończyłoby się dawno temu. Wsypa w szeregach podziemia doprowadziła do wielu aresztowań. Niektórym udało się uciec i przeczekać do końca wojny pod czujnym okiem konspirujących harcerzy. Wiele razy opowiadała, jak to przeprowadzano ją pod osłoną nocy z miejsca na miejsce, jak to dla zabicia czasu próbowała czytać pod ledwo tlącą się żarówką, jak to strach przed dekonspiracją nie opuszczał skołatanego serca przez długie miesiące.
Myśl o strachu przypomniała mi, dlaczego tu jestem. Moi „naziści” prawdopodobnie nie spodziewają się, że przeżyłem. A kiedy się dowiedzą? Właśnie. Wniosek nasuwał się jeden: nie byłem bezpieczny. W jednej chwili ogarnęło mnie coś w rodzaju paniki. Bez wątpienia moją sprawą zajmie się policja. Co robić? Zachować całą sprawę dla siebie, czy donieść policji o wszystkim, co tylko pamiętam? Musiałem to przemyśleć. Obie ewentualności niosły ze sobą zgubne skutki.
Rozejrzałem się po pokoju. Byłem sam. Tyle dobrze. Nie zniósłbym jakiegoś chrapiącego sąsiada. A może to właśnie źle? Skoro jestem sam, łatwiej będzie mnie dopaść i ukatrupić. Nie byłem w stanie nic poradzić ani się bronić, ani uciekać… Pozostała rozpacz.
Drzwi do pokoju niespodziewanie się otworzyły. Podskoczyłem na łóżku i zaraz syknąłem z bólu.
– O, widzę, że obudziliśmy się! Dzień dobry. – Pani w zielonym wdzianku patrzyła na mnie z nieskrywaną radością. Zaraz wciągnęła do pokoju niewielki wózek, a na nim podejrzany sprzęt. – Jak się czujemy?
„Czujemy”? Raz jeszcze, tak dla pewności, obrzuciłem wzrokiem pomieszczenie. Nie, nie myliłem się. Byłem tylko ja. Pani w zielonym mówiła w liczbie mnogiej.
– Pani do mnie? – zapytałem niepewnie, z drżeniem w głosie i niemałą chrypką.
– A jest tu ktoś jeszcze? – Rozejrzała się wymownie.
– Nieee…
– No, to do ciebie. – Uśmiechnęła się. Nieziemsko. – Więc jak się czujemy?
– Boli.
– Gdzie tak się urządziłeś?
– Nie pamiętam… – palnąłem bez zastanowienia.
– Nie pamiętasz?
– Nie.
Dałbym głowę, że się zmartwiła. Ale dlaczego miałaby się martwić jakimś nieznajomym szczylem?
– Ze mną bardzo źle? – spytałem.
Spojrzała z troską.
– Do wesela się zagoi. Zresztą, nie do mnie takie pytania. Przyjdzie lekarz, to zapytasz. Obejrzę opatrunki, dobrze?
Zbliżyła się. Kosmos pachnie! Słyszałem, że poza Ziemią nie ma atmosfery, ale to nieprawda. Oprócz widoku nieziemskiego uśmiechu czułem nieziemski, kosmiczny zapach. Perfumy, czy feromony? Wszystko jedno. Chyba się zakochałem.
– Zapomnij – usłyszałem w środku głowy.
Oglądała mnie.
– Nie jest źle – stwierdziła z zadowoleniem. – Teraz jeszcze zastrzyk i będzie mniej bolało.
Znowu ten uśmiech. Przełknąłem brak śliny. Musiałem się opanować. Kobieta mogła mieć z dziesięć lat więcej ode mnie, prawdopodobnie traktowała mnie jak dziecko, a ja tu takie fiu-bździu.
– No właśnie.
– Kiedy przyjdzie lekarz? – zapytałem.
– Zaraz mu powiem, że się obudziłeś.
– Nie, nie trzeba – potrzebowałem więcej czasu na przemyślenie tego, co powiedzieć, a co przemilczeć. – Ja tak tylko…
– Wieczorna wizyta za trzy godziny, ale lekarz powinien wiedzieć, że jego pacjent wrócił do żywych, prawda? Kiedy cię przywieźli, mamrotałeś tylko trzy po trzy. To damy zastrzyk, tak?
Nie lubiłem kłucia, ale przecież nie mogłem dać po sobie znać, że się boję. Co ładna pani o mnie pomyśli?
– Nie ma sprawy.
Z bolesnym postękiwaniem obróciłem się na bok. Ukłucie. Zacisnąłem zęby, a potem uśmiech numer trzy.
– Bolało? – zapytała tak, pro forma raczej, żebym poczuł się raźniej.
– Yyy – zaprzeczyłem.
Jest piękna. Ta myśl kołatała się w mojej głowie i nie mogłem jej zaprzeczyć. Szpital może być piękny.
– Nic z tego.
Nic z tego i już! To druga myśl.
– Wołam doktora. – Zebrała cały majdan i wyszła, pozostawiając gęsty obłok zapachu. – I twoi rodzice chcieli, by dać znać, kiedy tylko się spamiętasz. W szufladzie masz telefon.
Musiałem naprędce wymyślić, jaką obrać wersję. Niepamięć wrzuciła się na ruszt sama. Dobra. Nic nie wykombinuję. Niepamięć.
– Oszust! – sumienie nie dawało za wygraną. Wtrącało się, kiedy nie trzeba. Nie cierpiałem tego głosu. – Kłamstwo ma krótkie nogi, Jonaszku. Wcześniej czy później prawda wyjdzie na jaw.
Klamka. Zauważyłem, jak ugina się pod czyimś ciężarem. Naprawdę, czasu miałem dokładnie tyle, co nic. Lekarze są szybcy, szybsi niż się spodziewałem.
W uchylonych drzwiach zobaczyłem kartofel. Tuż za nim ukazała się reszta uprawy. Pryszczata gęba z górną wargą jak śnieżny nawis wystający znad krawędzi dachu. Całości dopełniały krzaczaste brwi i wielkie oczy. No i ta przedpotopowa komórka ściskana w dłoni. Gościu wśliznął się do pokoju. Poprawiłem się na łóżku. Sam nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy może raczej uciekać.
– Dżeźć – zapiszczał gość.
Ten głos. Masakra. Nie każdy ma łatwo. On na pewno nie. I jakoś dziwnie gadał.
– Cze… – odpowiedziałem cząstkowo.
– Jak sie dżujesz?
– Skąd wiedziałeś, gdzie jestem? – Zagadka: skąd mógł wiedzieć? Przecież w ogóle się nie znaliśmy.
– Ktoś mi pofiedział.
– Ktoś?!
– Ktoś wie rószne rzeczy.
Robiło wrażenie. Ktoś, kto wie wszystko. Także to, w której sali wielkiego szpitala poleguję.
– Jak się nazywasz? – zapytałem, usiłując sobie przypomnieć, jak ma na imię.
– Michaś. Michaś Łoś.
Michaś robił wielkie oczy i jeszcze większe wrażenie. Trudno to sprecyzować, ale po części budził śmiech, a po części strach. Drzemało w nim coś niewyjaśnionego, co poczułem w nagłym przypływie nieogarniętej energii, którą zapewne emitował dużymi, sterczącymi po bokach głowy łosiowatymi tyko-uszami.
– Boli? – rzucił w powietrze, bacznie przyglądając się ścianom.
Dostałem zastrzyk. Przed nim bolało bardziej, ale nie miałem zamiaru się z tego tłumaczyć.
– Jak cholera! – syknąłem.
– Nie wolno brzytko mófić. Ktoś pofiedział, że brzytkie słowa wychodzą z niedobrego serca. Jesteś niedobry? – odparł, nadal nie ważąc się na rzucenie mi choć jednego spojrzenia.
– „Cholera” to nic takiego. – Na końcu języka miałem coś o wiele mniej przyzwoitego, ale użyłem lajtowego zamiennika. Wiele słów zastępuje inne słowa, które znaczą, co znaczą, a te zamienniki mają znaczyć co innego, choć tak naprawdę nie znaczą… co znaczy, że używanie ich jest znacząco wątpliwe. Zmienia się fonetyka, nie zmienia treść. Ojciec manipulował tymi słowami i zamiennikami na różne sposoby od lat, a i tak wszyscy dokładnie wiedzieli, w czym rzecz. Pytanie łosiowatego Michasia o moją dobroć nieco zbiło mnie z tropu. W duszy śmiałem się z niego, ale czy byłem lepszy?
– Właśnie! – powiedziało sumienie.
Otrząsnąłem się. Co za pytanie?!
– Czego szukasz? – zagadnąłem.
– Maż zegar? – odparł i spojrzał mi w oczy. Liznął mnie cień przemykającego obok odczucia, że Michaś usłyszał moje myśli. Ciało przeszył dreszcz.
– Nie mam. Nie noszę zegarka.
– Żkoda… – bąknął pod nosem. – Czeba wiedzieć, ile jezt dżasu. Wież, ile maż dżasu?
– Na co?
– Do końca.
– Do jakiego końca?
Kolo zmrużył oczka.
– Szycia.
Nie byłem pewien.
– Szycia czy życia?
– Ychy.
– Co „ychy”?
Znów patrzył na ściany.
– Życia? – spróbowałem konkretniej.
– Ychy, szycia.
– Skąd mam to wiedzieć? Nikt przecież tego nie wie.
– Ktoś fie. – W tym momencie zadzwonił jego fon. – Musze iść. Ciocia czeka.
Chciałem coś powiedzieć, ale nie zdążyłem. Michaś na pożegnanie trzasnął drzwiami.
To jakiś kosmos. Skąd on się tu wziął? Po co? Żeby spytać o zegarek? Bez sensu. Cała jego postać nie pochodziła z tej planety. A może tylko mi się śnił? Koniec życia…?
Po upływie kilku sekund klamka znowu powędrowała w dół. Zapomniał czegoś!
Zielonkawe wdzianko. Piękna pani o zapachu kosmosu?
Nie.
Doktor!
– I jak się czujemy?
***
Nałgałem. Tyle kłamstw, ile padło z moich ust w ciągu kilku ostatnich godzin, nie wypowiedziałem przez całe życie. No, może połowę. Albo ostatni miesiąc. Nie będę się sprzeczał. Kłamałem i to fakt niezbity. Nie mogłem powiedzieć prawdy. Wtedy naraziłbym zarówno siebie, jak i moją rodzinę. Krwiożercza wataha trzech kolesi rozszarpałaby nas wszystkich na strzępy. Nie byłoby co zbierać, dlatego prawda nie mogła i nie może wyjść na jaw. Świat jest trudny do ogarnięcia. I brutalny. Od samego początku walczysz o przetrwanie z krzykiem i płaczem. Jeśli nie krzyczysz, nie dostaniesz papu i narażasz się na odparzenia w przemokniętej pielusze. Jeśli nie przyłożysz łopatką sąsiadowi w piaskownicy, nie będziesz miał wiaderka do lepienia babek. Nie opowiesz lepszego dowcipu niż kolega z ławki, babki lgnąć będą, ale nie do ciebie. Świat jest barbarzyński i tyle. Kto nie potrafi przepychać się łokciami, kto nie ma w sobie parcia do przodu z siłą amerykańskiego futbolisty, w mig zmieni się w krwawą miazgę.
Kłamstwo narodziło się w wyniku strachu. Strachu przed krwawą miazgą, strachu przed kolejnymi pytaniami i konfrontacją z watahą. Jeśli udam, że nic się nie stało, być może odpuszczą. Taką miałem nadzieję i cóż więcej pozostało? Chodząc po ulicach Sieciowa, będę się płaszczył, zlewał z cieniem na murach, wnikał w podziemny świat kanalizacji. Nie wiedziałem, czy się uda. Pośród tylu ludzi, być może pozostanę niewidzialny. Z trzech napastników, z widzenia znałem jednego. Pozostali dwaj? Albo nigdy nie zwróciłem na nich uwagi, albo byli nietutejsi. To drugie bardziej by mi odpowiadało. Kolesie z wojska. Teraz pewnie są daleko stąd i odpoczywają po tarmoszeniu sieciowskiego kota przy piwie i śmiechu. Szyderstwo za szyderstwem.
Doktor, o przyczynę mojego stanu nie pytał zbyt wiele. Bardziej interesowało go, co boli, jak bardzo i takie tam… Zapowiedział, że zbadają jeszcze to i owo. Kompleksowy przegląd Jonasza jakimiś „grafiami”. Skoro nic nie pamiętam, najbardziej intrygująca okazała się głowa, a właściwie jej wnętrze – mózg. Istniało prawdopodobieństwo, że w wyniku urazu pojawił się krwiak, czy coś takiego. Brzmiało niebezpiecznie. Głowa bolała, i owszem, ale chyba nie aż tak bardzo, by do niej zaglądać. Zresztą, co by tam doktorzy znaleźli? Pustkę? Chwilami właśnie tak się czułem, jakby zamiast elektrycznych zwojów znajdowała się w niej próżnia albo i nawet wsysająca co popadnie czarna dziura. Szczególnie zdarzało się to przed klasówkami. Wydawało się, że się uczyłem. Ba! Nawet nauczyłem, a przed samą lekcją nic, tylko czarna, przerażająca otchłań, która porażała cały system. Pociłem się jak podczas największych upałów, ręce drżały, kolana zachowywały strukturę waty. Wszechogarniające poczucie nadchodzącej porażki. Strach przed życiem.
I właśnie podobny cykor dopadł moją tożsamość, kiedy w szpitalnym pokoju pojawił się policjant. Dramat. Dokładniej – tragedia. Spociłem się w jednej chwili. Dłonie drżały, jakby nastąpiło trzęsienie ziemi. Łgałem. Sumienie wygłosiło kazanie: łżesz jak pies! Nie wiedziałem, skąd sumieniu się to wzięło. Psy łżą? Może w lekturach. Pytania zderzały się z odpowiedziami: nie wiem, nie pamiętam, wydaje mi się… Policjant notował coś w służbowym tableciku i lukał w moją stronę z podejrzliwością oszukiwanego nastolatka. Grom z jasnego nieba. Chciałbym, by spadł i trafił, ale nic takiego się nie wydarzyło. Przesłuchanie trwało chyba całą dobę. Tak mi się wydawało. Nasunęło się nawet skojarzenie z Pawiakiem. Za ostre. Policjant nie krzyczał, nie groził, nie torturował. Żądał jednak wyjaśnień, informacji, donosu. A ja nic! Nie było i nie będzie z tego, czego oczekiwał, nic a nic. Gra szła o życie – moje i moich bliskich, więc trwałem na posterunku bezpieczeństwa w zaparte.
A kłamstwo ma krótkie nogi.
Nie mam pojęcia, kto to wymyślił. Zupełnie jak łganie psa. Kłamstwo to nieprawda, a skąd mogłoby mieć jakiekolwiek nogi? Albo ręce, chociażby. Gdzie tu sens? Z drugiej strony, nie ma co się łudzić. Doświadczenie dowodzi, że prawda ma jakąś dziwną moc wyłażenia na wierzch. Jak wiele razy usiłowałem coś ukryć, a mama z tatą odnajdowali ścieżki prawdy?
Nie, nie tym razem. Musiało się udać.
Kiedy gliniarz poszedł, doszedłem do wniosku, że trzeba by było zadzwonić do starych.
***
Poranna pobudka odbyła się z asystą pielęgniarki. Celowała w moje czoło laserowym termometrem. Niebieskie światełko. Już kiedyś takie widziałem.
– Dzień dobry – powiedziała. Żadnego uśmiechu, żadnego zapachu. Wyglądała na zmęczoną, styraną nocną zmianą. Trzy dni na oddziale wystarczyły, bym nieco pojął trud, jaki panie w zielonkawych mundurkach wkładają w opiekę nad zmierzłymi pacjentami. Nade mną.
Czułem się daleko lepiej. Tomografia i rezonans nic nie wykryły. Głowa okazała się w miarę zdrowa. W miarę. Psychicznie – dętka. Flak nawet. Bolały mnie żebra. Oddychanie sprawiało mi niemałą trudność. Środki przeciwbólowe. Dzięki nim mogłem spać, choć zadek miałem skłuty jak krawiecka poduszka od szpilek. Tyle dobrze, że przy każdorazowej iniekcji miałem prawo wyboru półdupka. Do tego jeszcze zastrzyki w brzuch. Podobno po to, by nie zabił mnie jakiś zakrzep. W zamian przybyły nowe siniaki. Z nudów serfowałem po Internecie, ale tak naprawdę czas umilały mi odwiedziny Pachnącego Kosmosu. Szkoda, że pani Ilonka nie pracowała tu codziennie. Dyżurowała stanowczo zbyt rzadko. Podczas mojego pobytu ledwo dwa razy. Kiedy wchodziła do pokoju, wstrzymywałem bicie serca. Oddychałem za to (mimo bólu) więcej niż pełną piersią. Cudna kobieta. Jej obecność działała na mnie jak kompleksowa rehabilitacja. Jak eliksir młodości – nie, ale zdrowia – owszem. Przy niej byłem znacznie, znacznie zdrowszy. Nie wiedziałem, czy to widziała. Uśmiechała się prześlicznie. Ze trzy razy, ale wystarczyło, by mnie urzec. Przez chwilę byłem gotów zostać tu na zawsze. W tym pokoju i w tym łóżku byle tylko przychodziła i pachniała…
– Jak się czujesz? – spytała pani po zmierzeniu temperatury.
– Jakoś tam. Może być.
Wyszła i zasnąłem. Śnił mi się zboża złoty łan. Jak w „Gladiatorze”, płynąłem poprzez pole, głaszcząc nabrzmiałe kłosy.
– Budzimy się! Budzimy… – poznałem ten cud-głos. Pani Ilonka. – Przygotowany do wyjścia?
Ale strzał! Nikt wcześniej nie uprzedzał.
– Dzisiaj do domu. – Uśmiechnęła się zadowolona. Czyżby dlatego, że się mnie pozbywa?
Nie byłem pewien, czy się cieszyć. W mojej głowie, niczym głośne echo, zadźwięczało pytanie Michasia Łosia o koniec życia. Ile miałem czasu…?