Maska ciężarówki. Bodaj niebieska.
Pędziłem, ile tylko starczało sił. Wzrok wbity w asfalt tuż przed kołem roweru. Starałem się. Jak zwykle szło o poprawę formy, o kolejne metry pokonane szybciej niż wczoraj, znacznie szybciej niż przedwczoraj. Krew w żyłach pulsowała. Powietrze wydawało się gęstnieć. Trudno o swobodny oddech. Nogi słabły z każdym podjazdem, ale nie poddawałem się. Krajobraz umykał szybko. Pęd wiatru. To lubiłem. Nie przepadałem za jazdą z kimś, kto ledwo powłóczył nogami. Być może – zupełnie tego nie wykluczam – gdybym tego dnia nie jechał sam, nic wielkiego by się nie wydarzyło…
Uderzenie wyrzuciło bezwładne ciało w powietrze na wiele metrów, kręcąc nim we wszystkie strony. Wszechświat oszalał miliardami rozpryśniętych drobin. W przebłysku głupoty pomyślałem o rowerze. Co z nim, co z moim rowerem?
Czekało mnie twarde zderzenie z ziemią. Właśnie kończyła się moja historia…
Nie pamiętam zbyt dokładnie, jak się zaczęła. Przez cztery dekady miałem prawo zapomnieć. Zresztą, kto pamięta? Ponoć do płodu dobiegają odgłosy spoza łona matki. Ja niczego nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Przeciskania się przez kanał rodny także nie. Z czasu niemowlęctwa przed oczami stawiają się pojedyncze obrazy. O, łóżeczko tak. Wiem dokładnie, gdzie stało. W końcu przez pewien okres musiałem spędzać w nim sporo czasu. Więzienie ze szczebelkami. Żądałem uwolnienia, wypuszczenia w wolny świat, ale jakie prawa ma więzień? Ubezwłasnowolniony tkwiłem w nim całymi godzinami, czekając na wiecznie zajętych czymś rodziców. Kiedy ktoś się nade mną litował, zatykano mnie smoczkiem. W końcu ogłosiłem strajk. Dość. Dość tego bezlitosnego znęcania się nad niewinnym. Przestałem pić mleko. Mieli się dowiedzieć, że moje życie też jest ważne. Czy cokolwiek dotarło, nie mam pojęcia. Nigdy nie pytałem. Później, w ramach amnestii użyczono nieco więcej wolności. Rodzice w pracy, ja w domu, babcia jako stróż. Co ze mną robiła, w annałach nie zapisano…
Pamiętam pierwszy dzień w przedszkolu. Płacz, ryk, zawodzenie. Wniebogłosy. Jak mogli mi to zrobić?! Dlaczego ważyli się oddać własne dziecko w ręce obcych ludzi i sobie pójść? Panie się uśmiechały, tylko co z tego. Mogły czyhać na moje życie, wykorzystać każde nieuważne zawieszenie wzroku na nowej zabawce… Znalazł się jakiś ziom mego wzrostu i począł pocieszać. W porządku. Przestałem zawodzić, ale braku ufności nie pozbyłem się na długo. Co rusz włączała mi się odruch ucieczkowy, szczególnie wtedy, gdy próbowano wciskać we mnie znienawidzoną zupą mleczną. Ohyda. Nie rozumieli, że sam zapach wywoływał trudny do opanowania odruch wymiotny. Kakao? Nie lepiej. Ryż z jabłkami i cynamonem, grysik. Koszmar trwał kilka lat. Dziewczyny – oto osłoda. Właściwie jedna. Polubiliśmy się na tyle, że chadzałem do jej domu, by się pobawić. Zawsze było sympatycznie. Później widywaliśmy się w szkole, ale już bez takich zażyłości. W ostatnim czasie nie widywałem jej wcale. W ogóle z tamtych lat mało kogo spotykałem. Mimo przedszkola, największego zła, przeszłość tego czasu wydaje się w miarę szczęśliwa. Być może dlatego, że wtedy jeszcze nie mogłem nawet przypuszczać, co pichci przyszłość. Kocioł wydarzeń powoli zapełniał się bigosem ekstremów. Ciut, ciut, a spadłbym z dachu bloku, w którym mieszkaliśmy. Jak tam wlazłem? Z ojcem, który postanowił zamontować antenę telewizyjną. Zajęty mocowaniem „czegoś tam” do „czegoś innego”, nie zwracał na mnie należytej uwagi. Kiedy sprawdzałem, jaka odległość dzieli mnie od gruntu, rok starszy kolega, który zabrał się z nami na dach, nie wiadomo jakim sposobem, w ostatniej chwili złapał moje szelki. Czy ktoś się o tym dowiedział? Ode mnie – nie. I chyba mało kto zdaje sobie sprawę, że szelki mogą ratować życie. Później wydarzyło się coś jeszcze. Luty. Zima nieco zelżała, więc dzieciarnia znalazła sobie kolejne ekstremalne zajęcie. W ledwo zaczętej budowie bloku mieszkalnego (który później nigdy zresztą nie powstał), woda zalała fundamenty. Dzieci, jak to dzieci, radośnie wykorzystywały ten fakt. Roztapiająca się lodowa powłoka utworzyła odłamujące się kry, na których można było przemierzać „tonie oceanów”. Początkowe bierne obserwowanie nowej zabawy przerodziło się w chęć bycia jednym z odważnych. Palik, wcześniej służący do podpierania wątłego drzewka, miast ułatwić odepchnięcie się od ściany fundamentu, przeważył swym ciężarem i pociągnął mnie w lodowatą, mętną toń. Topiłem się. Dla zgromadzonych wokół niezłe widowisko. Lodowata woda wdzierała się przejmującym strachem w każdą komórkę ciała. Przed oczami pojawiały się zamglone migawki spod i znad powierzchni. Płuca zasysały breję. Ginąłem. Jak się stamtąd wydostałem, umknęło mojej świadomości. Przywrócenie do życia spowodowało zetknięcie moich pośladków z szerokim skórzanym pasem ojca. Rozgrzałem się dość szybko. Nie kojarzę, bym po tym ekscesie na cokolwiek zachorował. Drugi raz, kiedy otrzymałem niezłe wciry, także pamiętam. Mama przyszła po mnie do babci, u której spędzałem mnóstwo czasu. Nie chciałem iść do domu, więc zdecydowano, że zostanę. Cóż. Odwidziało się i dałem nogę, tyle że zaraz potem straciłem orientację w terenie i w bek! Jakaś kobieta, może jeszcze tylko dziewczyna (wszystkie kobiety ponad podstawówkę wydawały się stare) zaprowadziła mnie do domu. Za rejteradę otrzymałem kolejną porcję pasem. Do dziś dnia mam jakąś bliznę. Nie wiem, czego jest wynikiem, ale mam prawo przypuszczać… Pamiętam także moment, kiedy ojciec pędził ze mną, na złamanie karku do pogotowia ratunkowego. Przepuklina okazała się na tyle poważna, że jakiś czas spędziłem na chirurgii, razem z dorosłymi. Kolejne łóżeczko ze szczebelkami tuż przy ścianie obok wejścia na salę. Udało mi się poderwać pielęgniarkę. Mieliśmy się spotkać, kiedy będę już w pełni sprawny, ale chyba oboje zapomnieliśmy… Cóż. Wiek przedszkolny ma swoje prawa. Człowiekowi miesza się w głowie, roją się różne pomysły. Czasem nawet pomylą klatki i wejdzie taki zagubiony do cudzego mieszkania z przeświadczeniem, że dostanie tam coś do jedzenia.
Początki podstawówki. Tenże czas także nie okazał się łatwy. Kiedy tylko zaaklimatyzowałem się w nowym środowisku, przeprowadziliśmy się do nowiuteńkiego mieszkania. Szok przestrzenny niemały. Wydawało się, że w tym lokum można ścigać się na rowerze, pograć w piłkę. Przez parę miesięcy musiałem do szkoły dreptać ładnych parę kilometrów. Odkryłem atrakcyjny skrót i nie było strasznie. Potem jednak przeniesiono mnie do innej szkoły. I tu kolejny wstrząs. Nowi ludzie, nowy budynek, zupełnie nowe otoczenie. Osiedle mieszkaniowe budowano od kilku lat i wciąż stanowiło wielki plac budowy. Dla takiego małolata jak ja, super sprawa. Zaaklimatyzowałem się w miarę szybko, z sąsiadami w moim wieku mieliśmy gdzie biegać i bawić się od rana po sam wieczór. Zwiedzaliśmy nieczynne jeszcze kanały, skakaliśmy po ułożonych piętrowo rurach, nabijając sobie przy okazji guzy i siniaki. Brrr! Wolałem hasać po polach i lasach za osiedlem. Tam jeden z kolegów odkrył „UFO”. Ponoć spadło i leżało w niewielkim lasku. Sprawdziliśmy w kilku miejscach oczywiście bez powodzenia. Kolega Darek otrzymał miano oszusta, ale chyba mu to w niczym nie przeszkadzało. Zabawę miał świetną, kiedy prowadził nas – stado baranów – gdzie tylko chciał. Szybko o tym zresztą zapomnieliśmy, bo i nie było co się nad całą sprawą rozwodzić. Każdy z nas z pewnością swoje wnioski z afery wyciągnął i koledze Darkowi więcej na słowo nie uwierzył. Później, za cały swój szalbierski całokształt, został srodze ukarany przez los. Nie było się z czego cieszyć. Naprawdę nie było. Tragedia w rodzinie sprawiła, że zasługiwał na współczucie.
Życie osiedlowe toczyło się własnym rytmem. Ciekawe wydarzenia mnożyły się jak grzyby po deszczu. Kiedy jeden z kolegów spadł z drzewa i doznał otwartego złamania ręki, nikogo to nie odstraszyło, by włazić na drzewa. Kiedy ktoś inny stracił oko z powodu biegania po lesie, nikomu nie przyszło do głowy, by bardziej uważać. Jeśli jakiś małolat topił się w zalanym wodą wykopie, wszyscy z zaciekawieniem patrzyli, jak sobie poradzi. Podałem rękę. Wiedziałem, że połykanie brudnej, gliniastej wody nie należy do przyjemności. Za tę przysługę dostałem od ojca „topielca” piłkę. To był czad! Prawdziwa skóra. Było za czym ganiać. No i kumplostwo ganiało. To za piłką, to za sobą nawzajem. Konsekwencje ponosiłem i ja. Rozbita głowa po ostrym hamowaniu na rowerze i lądowaniu na plecach. Ułamany ząb po zderzeniu z kierownicą. Ogromny siniak na czole po bliskim kontakcie z betonową rurą. Aż dziw, że nigdy niczego sobie nie złamałem, aż dziw…
Załapałem się do klasy sportowej. Frajda. Więcej wuefów, jakieś zawody, rozgrywki w nogę. Ekipa w miarę zżyta, w niektórych sytuacjach aż za bardzo, szkoda gadać, w czym rzecz. Czas pędził do przodu. Rok szkolny, wakacje, rok szkolny, wakacje. Właśnie, wakacje… Kto na nie nie czekał? Ulga po męczarniach wbijania sobie do głowy tego i tamtego, dziesiątki, setki i tysiące informacji, których dziś nie pamiętałem, które w żaden sposób nie wpłynęły na moje życie. Więcej znaczenia miały te dwa miesiące wolności. Wyjazdy, kolonie, obozy, miłości… Tak, wszystko działo się szybko i przelotnie. Jedno spotkanie, dwa listy, och, ach… Nowy rok szkolny. Koszmar.
Podstawówka minęła ekspresowo i bezboleśnie z koncertem Lady Pank w tle. Potem szkoła średnia. To jak zderzenie malucha z tirem. Koniec dobrych układów, inny system nauki oraz wymagania. Pierwszy rok sprowadził na ziemię. Koszmar całej średniej szkoły spotęgowały problemy w domu. Rodzice nie radzili sobie z właściwymi relacjami. Nie miałem na to żadnego wpływu. Szkoda…
I znów przelotne miłości. Zanim zdążyłem zalogować się na dobre, system popadał w totalną fragmentację. I jak żyć? Jak tu żyć? Zawód za zawodem. Trudno szukać szczęścia. Omotała mnie masakryczna niemoc, słabość nie do opanowania. Pozostało bezmyślne gapienie się na filmy oraz śledzenie kartek w książkach, najczęściej tych wpijających się w umysł dalekimi od codzienności, innymi światami. Tak, nie ma to, jak żyć w innym świecie…
Po średniej wyjechałem z rodzinnego padołu. Musiałem się wyrwać, uciec daleko, gdzie szanowny pieprz rośnie. Nowe środowisko przyjęło mnie z entuzjazmem raczej marnym. No cóż, należałem do rasy pośledniej, wyhodowanej na głębokiej prowincji, więc i z wartością dość przyziemną. Mimo to duże miasto jawiło się niczym rajska wyspa. Zupełnie inne możliwości, ludzkie mrowie, w którym nauczyłem się czegoś w rodzaju anonimowości. Przecież nie każdy musiał wiedzieć skąd i kim jestem…
Tak poznałem ją, Elizę. Nie znałem do tej pory ani jednej kobiety o tym imieniu. Tajemnicze stworzenie z innej planety. To na pewno. Za jej sprawą zdecydowałem się na kolejny krok w życiu, który miał zaważyć na całej przyszłości.
Studia. Kierunek okazał się strzałem w samo serce dziesiątki. Te kilka lat minęło tak szybko, jakby ktoś pozbawił mnie przytomności. Mega szczęśliwość. Być może potęgowana lekkimi dopalaczami, bez których zaliczanie sesji graniczyłoby z cudem. Dobra, przesadziłem. Dałbym radę i bez tego, ale ograbiłbym się z entuzjazmu. Nigdy nie zdecydowałem się na nic twardszego z prozaicznej przyczyny wywołanej strachem. Na własne oczy widywałem konsekwencje zażywania mocniejszego dziadostwa. Niby na początku feeria barw, lekkość bytu, po czym tęsknota za wzniosłością pchała do przekraczania kolejnych granic. Ruski krokodyl niszczył cały organizm. Marycha nie, ale co z tego, skoro także wywoływała zmiany w mózgownicy.
Eliza skończyła ze studiami na rok przed obroną. Nic nie zauważyłem. Byliśmy przyjaciółmi, tak mi się przynajmniej wydawało. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Chwilami wydawało mi się, że ją kocham… Problemem okazywała się myśl, czy byłbym z nią gotów spędzić resztę życia? Nie potrafiłem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Okazało się, że z jej strony sprawa była oczywista. Jednoznacznie oczywista. To nie ja byłem sprawcą ciąży, w jaką zaszła. Nie ja.
Eliza wyjechała w niewiadomą dal. Zatopiłem się w nauce, skończyłem studia z wyróżnieniem i bez najmniejszego problemu znalazłem pracę. Dokładniej – praca znalazła mnie. Poważne firmy składały oferty jedna za drugą. Wybrałem najlepszą i rzuciłem się w wir nowych zadań. Pełen ambicji, gorliwości, a nawet żarliwości, których co poniektórzy zazdrościli, inni wyśmiewali. Przeginałem. Teraz wiem, że granice przekraczałem wielokrotnie, ale ten jeden raz… Ostrzegano mnie. Bardziej doświadczeni koledzy wiedzieli, że to się źle skończy, ale oczywiście ja, żółtodziób, po kilku wbijających w pychę sukcesach sądziłem, że zjadłem wszystkie dostępne na rynku rozumy. Wyszydzone dobre rady okazały się naprawdę dobre. Mądry Polak po szkodzie. Wlazłem w szkodę z fałszywą pewnością siebie i stała się rzecz straszna. Bywają sprawy i rzeczy, z których można się wycofać, nie ponosząc większych kosztów. W tym przypadku los zażądał najwyższą cenę, którą trzeba było zapłacić. Gdybym tylko wycofał się na czas! Kilka kroków w tył, przyjrzeć się całości z innej perspektywy, a wtedy najprawdopodobniej spłynęłaby światłość z góry, która dałaby otrzeźwienie. Popełniłem błąd, którego nie potrafiłem sobie wybaczyć. Moja głupota sprawiła, że trzeba było zapłacić tę najwyższą cenę. Nie, nie przeze mnie. To bolało najdotkliwiej. Koszt szczeniackiej, zaborczej pewności siebie poniósł kto inny… Trafiłem do szpitala. Psychiatryczny oddział wydawał się pieczarą pełną wielogłowych smoków. Każdy z nich chciał wymierzyć mi sprawiedliwość, rozszarpać na strzępy i pożreć. Dosiadali ich ludzie, którym zrobiłem krzywdę. Chowałem się po kątach, kilka razy uciekłem do piwnicy, skąd personel wyciągał mnie na siłę. W końcu usłyszałem wyrok: zespół paranoidalny. Zostałem także nazwany schizofrenikiem. Padłem ofiarą psychozy.
Wycofałem się z zawodu. Przepracowałem kilka błyskawicznie pędzących lat, odnosząc sukces za sukcesem. Te sukcesy właśnie doprowadziły do tragedii, dlatego nie widziałem wyjścia. Musiałem uciec i uciekłem, choć przyjaciele ruszyli z odsieczą, by pomóc przejść przez najcięższy okres w moim życiu, jak tylko potrafili. Zwiałem niczym tchórzliwy rekrut podczas pierwszej bitwy i przyjechałem do Wolczyc, miasta dalekiego, nie tak dużego, by przypominało poprzednie, ani nie tak małego, by wszyscy się znali. Zacząłem życie od nowa. Odciąłem się od osiągniętych sukcesów, jak odcina się pępowinę i nie usiłuje na powrót jej zszywać.
Wolczyce. Skraj miasta. Nowo budowane osiedle w nowoczesnej architekturze, z fantastycznym widokiem na las. Te okolice właśnie przyciągnęły swoistym magnetyzmem i przekonały. Lasy, lekko pagórkowaty teren oraz niedalekie jezioro. Brak ciężkiego przemysłu dopełniał reszty. Zupełnie inne powietrze, nie to, co warszawskie smogi. Zdobycie pracy nieco potrwało, ale udało się. Zostałem kurierem… Zajęcie mało godne, niepasujące do wartości duszy, ale pogodziłem się z nowym. Rozwoziłem paczki. Zakupy w internetowych sklepach to żyła złota dla firm kurierskich. Nie mogłem narzekać na brak zajęcia. Transport rzeczy różnych. Przeróżnych. Najśmieszniejszą, jaką przyszło mi wieźć, była niemal dwustukilogramowa świnia. Dziś ziemska populacja oszczędziła mi tak wysublimowanej rozrywki. Paczki zwykłe: duże, małe, średnie, ale zwykłe. Rozwiozłem je dość szybko i zrobiłem sobie wolne. Dobra pogoda podpuściła bezchmurnym niebem i poszedłem pojeździć na dwóch kółkach. Regularne treningi wzmacniały organizm. Początki każdego sezonu nie należały do łatwych. W miarę upływu czasu wydolność wzrastała, a wraz z nią przyjemność z jazdy. Pędziłem przed siebie, ile tylko pozwalały nogi i pojemność płuc. Zerkałem przed siebie od czasu do czasu. Spoglądałem kilka metrów przed koło, wypatrując czyhających na asfalcie niebezpieczeństw. Z każdym podjazdem słabłem coraz bardziej. Zadyszka, szczyt, zjazd, odpoczynek. Na prostej ogień. Grzałem, ile tylko sił. Kilkaset metrów przed sobą dojrzałem kolarza. Rywal! Pędził przed siebie zupełnie jak ja, ale nie wiedział, że ktoś jest za nim, a ja wiedziałem, że on jest przede mną. Nacisnąłem mocniej na pedały. Nie mógł być lepszy, nie mógł uciec. To ja dzierżyłem tytuł „mistrza okolicy”, nie on. Goniłem więc. Dyszałem ciężko, ale nie ustawałem. Dystans malał. Wyobrażałem sobie prawdziwy wyścig, zawody na czas. Doścignięcie poprzedzającego mój start zawodnika oznaczało krok do sukcesu. Coraz bliżej. Opuściłem głowę, ręce przełożyłem na dolny chwyt kierownicy. Przełożenie najtwardsze z możliwych. Licznik wyświetlał ostre tempo. Blisko cztery dychy. Całkiem nieźle. Uniosłem wzrok. Samochód ciężarowy. Nagle skręcił z przeciwległego pasa na nasz. Chyba miał zamiar zaparkować na poboczu, ale dlaczego robił to właśnie teraz? Oczywiście. Rower to nie pojazd. Czymże on w porównaniu z wielkim kolosem o kilku osiach? Nie pierwszy to raz stykałem się z lekceważącym podejściem kierowców do rowerzystów. Wielu z nich ma nas za nic. Mało który zdaje sobie sprawę, że wprawny kolarz może osiągać pięć dych na godzinę albo i więcej. Teraz nie jechałem tak szybko, ale facet w szoferce uznał, że zdąży, zanim dojadę do niego.
Lot i upadek. Twarde zderzenie z ziemią. W ułamku chwili pomyślałem o ludziach, którzy cierpieli przez mnie. Kiedy uderzyłem o podłoże, ogarnął mnie strach. Świat zgasł w jednej chwili. Natychmiast pojawiła się myśl o śmierci. Ciemność, brak czucia, przerażenie. Tak pewnie wygląda śmierć. Nicość. Pozbawiony oparcia, punktu odniesienia i doznań. Chciałem coś powiedzieć, ale żadne słowo nie mogło opuścić ust. Nie wiedziałem, czy w ogóle je mam. Tak, bezład. Bez ust, bez rąk i nóg, choć jednocześnie pojawiło się dalekie wrażenie, że są na swoim miejscu, że mnie nie zostawiły jak zmysły.
Ciemność.
Gdzieś bardzo daleko, może tylko w moich wyobrażeniach, dostrzegłem niewielką plamkę światła. Wszelkie próby koncentracji na tym elemencie spełzły na niczym. Światełko pierzchło przed moim wzrokiem.
Nie idź w stronę światła – cytat z literackiej fikcji, czy rzeczywiste ostrzeżenie? Nie pójdę, bo zniknęło. A poza tym w ogóle nie mogę chodzić! Bałem się coraz bardziej. Oglądałem film, dokument o ludziach, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Pan doktor, neurolog opowiadał o niewierze w życie pozagrobowe. Neurolog, naukowiec, realista. W wyniku zakażenia podłym wirusem obumarł jego mózg. Neurony padły, zerwana magistrala. Rozum poszedł się paść. Pan doktor popadł w ciemną czeluść pełną błota, oplatających ciało korzeni i przerażenie. Później stało się coś dziwnego. Ciemność przerodziła się w świetlistą dolinę, przez którą przeniósł go anielski motyl… Albo motyl, albo anioł, albo jedno w drugim… Nieważne. Istota rzeczy kryła się w prawdzie. Co jest prawdą? Co jest rzeczywiste, a co tylko wymyślone? Czy to, co znalazło się przed moimi oczami, było prawdziwe? Gdzieś z tyłu głowy, jeśli w ogóle jeszcze ją miałem, wrażenie spadania. Podobne doznania pojawiały się w snach, z których budziłem się całkiem przerażony. W dół, w dół, coraz szybciej, z rosnącym ciężarem czegoś zagubionego, co zostawiło się daleko w górze, za sobą…
Chciałem się obudzić, ale nic z tego. Budzik milczał jak zaklęty. Nie mogłem uciec stąd, nie mogłem wykrzyczeć, że już dość, że już się w to nie bawię. Nic nie było zależne ode mnie. Wszystko poza! Jeszcze do niedawna decydowałem o większości spraw, które mnie dotyczyły, ale to skończyło się tak niespodziewanie, jakby uderzył grom z jasnego nieba. Żadnej zapowiedzi, żadnego uprzedzenia. Jestem zbyt młody, żeby umierać!
Oblepiający coraz mocniej mrok. Strach zmieszany z paniką. Jakkolwiek chciałbym to sobie wytłumaczyć, nie byłem w stanie. Przecież po śmierci istnieje NIC! A NIC to rozwiązanie problemu bólu, cierpienia, wszelkich trosk. NIC jest nadzieją na uwolnienie się od niechcianych rzeczy, okoliczności, ludzi. Skoro po śmierci nie istnieje inne życie i jest NIC, nie trzeba się przejmować tym, co robi się, żyjąc.
Jednak NIC nie istnieje. Umierałem, spotykając zaskakujące COŚ, czego nie potrafiłem nazwać inaczej jak tylko przerażającym, wszechogarniającym, histerycznym strachem. Dokładnie to stało się osobistym doświadczeniem i absolutnie nie tego się spodziewałem. Mając religię za prostacki wymysł, znalazłem się w wirze konsternacji.
Niektórzy ludzie opowiadali o drugiej stronie jako o krainie z zielonymi łąkami, błękitnym niebem oraz bezbrzeżną szczęśliwością. Ja trząsłem się w coraz gwałtowniej narastającej histerii.
Nagle, obok siebie odczułem czyjąś obecność.
Coś? Ktoś? Raczej obecność osobowa. Tak, nie miałem wątpliwości, że jest blisko, tuż, tuż i lustruje każdy zakamarek mojej duszy.
– Boisz się…
Te dwa słowa wdarły się w umysł tak nagle, że gdybym mógł, na pewno bym odskoczył z przerażenia. Nie pytanie, a stwierdzenie faktu. Chciałem walczyć, uciec, a byłem bezbronny jak noworodek.
– Kto mówi?! – wyraziłem krótką myślą, choć najchętniej wykrzyczałbym to na całe gardło.
– To śmierć, jakiej sobie nie wyobrażałeś, prawda? Wszystko, co teraz cię ogarnia, nadal jest istnieniem, choć bez życia, które znałeś jako życie.
– Kto mówi?!
– Otworzę twoje oczy i będziesz widział inaczej, ostrzej, więcej.
– Kim jesteś? – spytałem znacznie łagodniej, wręcz błagalnie.
– Przyjdzie czas i zrozumiesz, kim jestem. Teraz wystarczy tyle. – Głos był zdecydowany, mocny, jednoznacznie brzmiący.
Wytrzeszczyłem oczy, jeśli je miałem. Przerażenie nie odpuszczało. Wokół niezgłębiona ciemność. Nadal nie czułem samego siebie. Dalej zawieszony w niewiadomej próżni, która wprawiała w paniczną chęć uczepienia się czegoś namacalnego. Szukałem ulotnego ratunku.
– Ludzie sądzą, że śmierć to rozpad i zupełny brak czegokolwiek, ale to tylko puste myśli, które chcą uciec przed rzeczywistością. Ludzie boją się rzeczywistości, bo odbiega ona od ogólnego poczucia przyjemności i wyobrażeń o zaspakajaniu potrzeb. Dlatego stworzyli własne pojęcie życia i sposoby jego realizacji. Nie rozumieją, czym życie jest naprawdę, czym jest Prawdziwe Życie. A Prawdziwe Życie to nie biologiczne oddychanie, jedzenie i chodzenie. Prawdziwe Życie zawiera te formy, ale nie ogranicza się do nich. Ono wybiega daleko poza fizykę i ludzkie wyobrażenia. Dotkniesz czegoś, co niedotykalne…
***
Świst. Wessane w płuca powietrze zabrzmiało niczym para w gwizdku czajnika. Drgnąłem. A może to tylko złudzenie. Poczułem zimno, przenikliwe i nienaturalnie przyjemne. Oznaczało, że wróciło czucie w ciele. Zimno ze swej natury nie jest przyjemne. Kojarzy się z mrozem, sinymi wargami i chorobą. Jeszcze przed momentem nie czułem zupełnie nic, dlatego doznanie to wprowadziło coś na kształt pobudzającego zdumienia.
Gdybym jeszcze cokolwiek widział, ale nie, tu nie zmieniło się nic. Wokół nieprzenikniona ciemność wzbudzająca najzwyklejszy strach przed czającym się zagrożeniem. Kiedy człowiek wchodzi do ciemnej piwnicy, przebiega go dreszczyk emocji wynikający z obejrzanych filmów grozy. To tam zawsze, ale to zawsze czai się zło, gotowe rzucić się do gardła i rozszarpać na krwawe strzępy…
Uświadomiłem sobie, że wrócił zmysł węchu. Jakby nieco inny, ostrzejszy niż dotąd. To miejsce cuchnęło. Smród coś przypominał. Po chwili wiedziałem co, ale z całą stanowczością nie dowierzałem. Gwałtownie zamrugałem. Zimno natychmiast przestało być przyjemne. Wręcz przeciwnie: napawało nowym przerażeniem.
Ramiona gwałtownie w górę. Bzdura! Żadnej w tym gwałtowności. Odrętwienie w kończynach nie pozwalało na nic poza boleśnie wymuszonym drżeniem. Kiedyś całkowicie wykończony, niewiadomym sposobem zasnąłem z podkurczonymi nogami. Obudziłem się w środku nocy, zupełnie ich nie czując. Totalne odrętwienie. Obie kończyny prostowałem przy pomocy rąk, sycząc niemiłosiernie. Chwilę potrwało, nim krew wróciła do właściwego krążenia. Obecne doznania przypominały tamte. Ramiona ponownie w górę, uderzenie w coś, a potem w bok. Koszmar! Łokciami uderzyłem w kolejną przeszkodę!
Chwila. Prawo, lewo, góra, dół. To nie mogła być prawda! Myśl, która przyszła do głowy narzuciła tylko jedno skojarzenie…
– Nie! – wrzasnąłem. Właściwie chciałem wrzasnąć. Z ust wydobyło się tylko jakieś ledwo artykułowane charczenie. W ustach wióry.
Jednocześnie do uszu dobiegł charakterystyczny, rytmiczny dźwięk. Skąd? Poruszyłem głową z nowym cierpieniem, działając niczym wojskowy radar. Co to za dźwięk? Dotarło! Charakterystyczny? Pewnie. Usłyszałem serce! To bicie mojego serca! Żywego serca! Dobrze! Niech działa, niech bije szybciej i mocniej, niech tłoczy krew i przywróci resztę ciała do normalnej użyteczności. Musiałem sprawdzić, nie, nie sprawdzić, ale udowodnić sobie, że się mylę! Nie mogłem znajdować się w miejscu, które podpowiedziała pierwsza, obrzydliwa myśl!
W ramionach więcej krwi. Boleśnie omiotłem ramionami najbliższe otoczenie.
Ciasno!
Strasznie ciasno…
Ciasno jak… w trumnie.
…
Serce na moment stanęło.
Ściśnięte gardło.
Nowa panika, histeria, obłęd!
Zakopany?!
Słyszałem o takich przypadkach. Nie byłbym pierwszy. Lekarz stwierdzał śmierć, a trup ożywał po czasie. Ci, którym przydarzyło się to w miarę szybko, mieli szczęście. Dlaczego nie wkłada się do trumny telefonu, alarmowego guzika, dzięki którym można byłoby wezwać pomoc? Wpakowali do trumny i zakopali dwa metry pod ziemią. Ten smród, który do mnie doleciał to rozkładające się ciało…
Więc ożyłem, śmierdząc trupim jadem?
Umrę tu raz jeszcze z braku powietrza, uduszony dwutlenkiem węgla i tym jadem.
Powoli, oszczędnie, ocierając ręką o rękę, próbowałem sobie pomóc. Chwilę to trwało. Kiedy poczułem się nieco lepiej, podniosłem ręce do góry i usłyszałem głuche stuknięcie. Chwila masażu powoli przywracała czucie dłoniom. Okej. Jeszcze raz. Ręce w górę. Palce wymacały „sufit”, potem „ściany”. Nie były miękkie jak wyściełane materiałem trumny. Wręcz przeciwnie. Wyczuwałem, że są płaskie i śliskie. W dodatku zimniejsze niż ja sam. Metalowa trumna? Taka do przewozu zwłok? Więc jeszcze nie wszystko stracone? Może nie tkwiłem dwa metry pod ziemią, ale transportowano mnie gdzieś… no, nie wiem… gdzie? Tak! To mogła być prawda! Zaraz ktoś otworzy wieko i… padnie trupem na mój widok.
Powoli. Zachować spokój.
Łatwo powiedzieć. Puszka dla świra!
Do tej pory klaustrofobia była mi obca, ale jeszcze pięć minut i nikt mnie z niej nie wyleczy!
Ciasnota, ciemność i smród…
Poruszałem stopami. Także napotkały opór. Oparłem się palcami o zimną powierzchnię. Kilka ruchów okrężnych i odepchnąłem się stopami od ściany pod nimi. Wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałem. Odczułem ruch całego ciała zaskakująco łatwy, po czym nastąpiło coś, co nazwałbym uderzeniem tuż za głową. Zaraz potem podmuch innego powietrza. Inne powietrze? Więc to nie trumna! Nie trumna! Na pewno nie byłem pod ziemią, to najważniejsza informacja. News dnia.
Odetchnąłem głębiej.
Nie trumna…
Za głową znajdował się świat. Zatem należało w tę stronę. Innej drogi zresztą nie było, tylko tam. Z wielkim trudem, odpychając się dłońmi i stopami od zimnych powierzchni, centymetr po centymetrze przesuwałem się ku wyjściu. Zrozumiałem, że znajdowałem się na noszach z kółkami. Dzięki nim ruch był znacznie łatwiejszy. Tuż za głową musiały być drzwiczki do mojego „sarkofagu”. Ktoś ich należycie nie domknął… Mega fart i tyle, z którego nie sposób nie skorzystać.
Drzwiczki nie miały jednak zamiaru wypuścić mnie ot tak. Chciały zapłaty? Biletu? Łapówki? Z pewnością były ciężkie albo ja taki słaby, że nie dawałem rady tak, jak udałoby mi się to w normalnych warunkach. Nie dziwne. Jeszcze chwilę temu byłem martwy. Nie co dzień jest się martwym i uciekającym z lodówki w kostnicy. Następnym razem przygotuję się do tego znacznie lepiej. Raz, dwa, trzy… Usiłowałem się dopingować. I jeszcze raz, dwa, trzy… Ciche skrzypnięcie.
Będzie czad! Pokażą mnie w telewizji. Na pewno. Przyjedzie ekipa z kamerami i zrobią ze mną wywiad. Najpierw taki krótki, do Teleexpressu o siedemnastej. Potem pokażą wieczorem. A później przyjadą inni i nakręcą coś do Interwencji, z lubością pastwiąc się nad służbą zdrowia. Taki temat zrobi furorę, a ja będę celebrytą! No i nie dam się sprzedać za jakieś marne grosze. Właśnie: będą pastwić się nad służbą zdrowia, ale przecież ona nie jest bezimienna. Dopadną jakiegoś lekarza, potem pielęgniarkę, potem dyrektora i nastąpi wicie się w odpowiedziach, zrzucanie odpowiedzialności na tych na samym dole, potem kary, zwolnienia, płacz, rozpacz i… Lepiej nie brnąć dalej. Żadnej telewizji! Żadnych wywiadów. Wszystko powinno stać się po cichu! Na pewno nie tak, by ktoś musiał przeze mnie cierpieć za darmo, za nieswoje winy.
Udało się wypchnąć drzwiczki. Głowa wychynęła poza obręb zimnej skrzyni.
Błyskawicznie spojrzałem, przewracając oczami w prawo i lewo. Białe kafelki, do połowy zamalowane na biało okna, jakaś gumowa kotara i wymierzona we mnie lampa. Ruszyłem skostniałymi palcami i zgiąłem łokieć. Ledwo zgiąłem. Byłem tak zesztywniały, że to niewielkie drgnięcie mięśni sprawiło ból.
Pewna myśl kołacząca się pomiędzy uszami zaśmiała się z lekką kpiną w stylu „a nie mówiłam?”. Więc jednak: prosektorium! Znalazłem się w prosektorium, w lodówce dla trupów.
Dotknąłem wierzchem dłoni uda. Dotarło coś jeszcze: nie miałem spodni. Chciałem podnieść głowę, żeby spojrzeć na siebie, ale ważyła całą tonę. Może trzeba chwilę poczekać, nabrać sił i spróbować jeszcze raz? W środku cały się trząsłem. Zamknąłem powieki. Przypomniałem sobie ostatnie zdanie, które wypowiedział do mnie… Głos. To chyba sen. Obrzydliwy sen. Zaraz się obudzę, bo budzik zagra melodię i stwierdzę, że już po wszystkim…
Ale zimno. Na pewno wystarczy naciągnąć kołdrę i na chwilę poczekać, aż ciepło rozleje się po skostniałych członkach i wróci swoboda poruszania.
Odetchnąłem, jak tylko mocno się da, i wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałem.
Głowa!
Zabolała strasznie i rozdzierająco! Zacisnąłem powieki. Pamięć wyrzuciła przed oczy widok niebieskiej ciężarówki. Podświadomość dodała, że znaczny impet uderzenia przyjęła na siebie czaszka. To musiała być masakra. Czaszka za nic nie sprosta metalowej potędze samochodu. Cóż z tego, że założyłem kask? Rozpadł się w drobny mak, na bank!
Otworzyłem oczy. Przerażenie dopadło mnie na nowo. Lampa nade mną tkwiła na swoim miejscu i nie była moją lampą. Co ja tu robię? Znów spróbowałem się poruszyć. Tym razem drugim ramieniem. To samo. Jeszcze sztywna. No, może nie całkiem, bo jakieś minimalne drgnięcie nastąpiło. Wziąłem kilka głębszych oddechów. W głowie jakby ktoś kopał od wewnątrz. Jaki ból… W życiu tak nie bolała. W życiu… Właśnie… Do tego ten trupi smród…
Napiąłem mięśnie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Powoli. Kilka razy. Przerwa i znów kilka. Tak jeszcze raz i raz… Powolne zgięcie łokcia. Potem drugiego. Palce obu dłoni zwinęły się w pięści i wyprostowały. Poruszyłem stopami. Ugiąłem kolana. Na twarzy poczułem coś cieplejszego. Z oczu popłynęły łzy i ściekały cienkimi strużkami ku uszom. Nie wiem, jak długo to trwało, ale czucie zaczęło powracać do całego ciała. Cierpiałem jak nigdy dotąd. Kiedyś wydawało się, że jestem twardy, że nic mnie nie złamie. Żadnego cierpienia nie okazywałem na zewnątrz, ale to mnie przerosło, całkiem zmiażdżyło… Miałem ochotę zawyć, z gardła wydobyła się tylko jakaś parodia dźwięku. W głowie czołg co rusz strzelał w ośrodek nerwowy. Czy ktoś pomoże?!
Odpocząć. Zamknąłem oczy. Otworzenie ich brutalnie przywróciło do rzeczywistości. Lampa gapiła się milcząco, ale sprawiała wrażenie kpiącej z moich rozterek. Z całą pewnością miała inny punkt widzenia, szerszą perspektywę i więcej wiedziała, co się stało, niż ja. Wciągnąłem śmierdzące powietrze i ponowiłem próbę podniesienia głowy. Wytrzymałem może dwie sekundy, po czym spotęgowane dudnienie w czaszce na powrót przybiło do miejsca, w którym leżałem. To jednak wystarczyło. Teraz nie miałem wątpliwości: byłem zupełnie nagi. Lampa pewnie się śmiała. Kto mnie rozebrał? Dlaczego? Dlaczego nie okryje? Dlaczego nie przytuli? Dlaczego nie ogrzeje…? Jak boli! Czołg znów wypalił. I to nie raz… Zmagając się z odrętwieniem, udało się dosięgnąć dłońmi głowy. Wymacałem miejsce, które musiało zaważyć na przyczynie śmierci. Sklejone włosy.
Hades!
Przesunąłem dłonie na czoło, potem schowałem w nich twarz. Lodowatość powoli ustępowała. Ból nie. Coraz mocniej oplatał pajęczyną zniechęcenia. Chciał, żebym się poddał, żebym się załamał… Może tam, gdzie tak ciemno jest lepszy świat? Tam nic nie bolało, nic nie czułem. Nie! Bałem się, byłem przerażony bardziej niż teraz. Tutaj widzę, z czym muszę się zmagać. Tam wielka niewiadoma, coś, co mogło dopaść z każdej strony i nic bym nie poradził. Czy teraz sobie poradzę? Muszę. Muszę! Napiąłem się cały i bez względu na wszystko, podniosłem na łokciach. Usłyszałem chrapliwe stęknięcie. Moje własne. Potem jęk. Też mój…
Prosektorium.
Kiedyś znalazłem się w takim miejscu, dokładnie zapamiętałem upiorny zapach i przygnębiające otoczenie. Chciałem jak najszybciej uciec, ale musiałem zidentyfikować czyjeś ciało, potwierdzić tożsamość. Zrobiłem to i czmychnąłem w siną dal.
Słabość.
Odpocząć.
Potrzebowałem chwili wytchnienia. Leżąc całkiem płasko, patrzyłem w sufit. Ta lampa… Zaczynała irytować jak kamień w bucie, jak wrzód na miejscu, gdzie plecy tracą szlachetność. Wydawało się, że jakaś cząstka sił wróciła. Ledwo podparłem się wątłymi ramionami i odwróciłem głowę. Nieopodal metalowy stół. Krawędź stanowiła wąska rynienka. Obok czekał błyszczący stolik na kółkach, a na nim w metalowej brytfance narzędzia: skalpel, młotek, dłuto, piła. Wszystko błyszczało nierdzewną stalą. Pod spodem inne narzędzia. Elektryczne. Obok wiadro z wodą. Mdłości. Ślina napływała do ust. Ciężko ją przełykać. Przeznaczenie tych narzędzi? Jasne. Przygotowane do sekcji zwłok. Moich własnych zwłok. Wtedy uciekłem, teraz nie było to takie proste.
Pozbierać się. Nie chciałem tu dalej tkwić. Zupełnie nagi w zimnicy. Łatwo o przeziębienie, katar, kaszel, zapalenie oskrzeli, płuc i śmierć. Zabawne. Chyba się uśmiechnąłem.
Po kilku ćwiczeniach udało się przesunąć nosze dalej na tyle, by na nich usiąść. Przesunąłem się na skraj „madejowego łoża” i opuściłem nogi ku podłodze. Po całym ciele przebiegały fale dreszczy. Drżałem z zimna i nieustającego przerażenia. Czaszkę rozsadzało narastające pulsowanie. Ważne, że żyję. Ta ciemność… Nie chciałbym tam wracać. Głos… Tak, Głos obiecał, że coś zobaczę. Nie wiedziałem, co to oznacza, ale wiedziałem, że moje dotychczasowe życie ulegnie zmianie, że już nie będzie takie, jak do tej pory…
Chwiałem się, jak robią to dzieci ogarnięte gorączką sieroctwa. Strach w oczach. Podłoga tak daleko, tak wysoko… Musiałem się na coś zdecydować. Nie mogłem tak siedzieć bez końca. Jeśli tu zostanę, czeka mnie nowa śmierć z wychłodzenia. Śmierć z wychłodzenia… Zaśmiałem się tym razem na głos. Przeżyć śmierć, by umrzeć. Z wychłodzenia! To byłoby zabawne. Dowcip roku. Na pierwsze strony gazet?
Popatrzyłem w dół. Znów musiałem przełknąć ślinę. Gardło zdarte. Nie to jednak było istotne. Przy obecnym stanie ciała, opadnięcie na podłogę równało się ze skokiem z wysokiego budynku. Nie miałem szansy ustać na nogach. Zastanowiłem się, jak zniosę upadek, jak zareaguje na zderzenie z ziemią najbardziej poszkodowana głowa. Mało prawdopodobne, by w zderzeniu z ciężarówką ucierpiała tylko ona. Mogłem być połamany i w niezmiennie trwającym szoku nie czułem pozostałych dolegliwości. Co, jeśli połamało nogi? Przyjrzałem się każdej dokładnie. W razie obrażeń coś powinno być widać. Wybroczyny, opuchlizna, przemieszczone kości? Nic nie dostrzegłem. Może więc nie tak źle? Może nie, może tak…
Wybór: siedzieć tu i czekać na czyjeś zmiłowanie albo spróbować dać znać, że tu jestem i ponownie umieram. Spojrzałem na gumową kotarę i oceniłem odległość. Jeśli przesunę się nieco, będę miał szansę ją złapać, jeśli ręce wytrzymają, jeśli kotara wytrzyma. Dużo tych „jeśli”, ale wybór nasuwał się jeden. Należało podjąć heroiczny wysiłek. Zsunąłem się powoli na podłogę. Dotknąwszy kafelek, odepchnąłem się od krawędzi noszy i krok do przodu. Zaraz sztywno wyciągnąłem ramiona, by złapać kotarę. Kiedy palce opuszkami dotknęły śliskiej powierzchni, zgiąłem je. Brak siły. Kolana samoistnie ugięły się i całym ciałem runąłem przed siebie. W bezwarunkowym odruchu usiłowałem znaleźć w kotarze oparcie, bez skutku. Kiedy uderzałem o ziemię, znów błysnęło światło. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, zanim nadeszła ciemność, były reflektory samochodu, z którym się zderzyłem…
Gdzieś z oddali dobiegł do uszu huk. W głowie rozległ się wielokrotnym, strasznie bolesnym echem. Zaraz potem głos. Nie tamten z ciemności. Inny. Jakby zniekształcony, ale ludzki i nieco groteskowy…
Szansa! Trochę jak wygrana w totka, a może nieco większa, że ktoś usłyszał ten wymuszony heroizm i zjawi się lada chwila. Czy ja bym się zjawił? Po hałasie w prosektorium? Raczej dałbym dyla w najdalszy zakątek świata. Myszy tak nie hałasują, więc pozostają trupy. Ostatnio zapanowała moda na zombie. Co drugi film, to film o takich właśnie. Chadzające po miastach nieboszczyki napadały normalnych ludzi, wgryzając się w nieszczęśników i czyniąc ich podobnymi sobie. Kretyństwo jakich mało. Teraz jednak ja zakrawałem na takie zombie i straszyłem porządnych obywateli. Jeśli ktoś tu wejdzie, będzie miał pełne prawo, by wiać. Nie obrażę się. Z drugiej jednak strony wolałbym, by znalazł się ktoś o mocnych nerwach i zdecydowanymi decyzjami przywrócił moją skromną osobę do świata żywych. Tego właśnie najbardziej potrzebowałem: czegoś do okrycia, ciepłej herbaty i kilku słów potwierdzających medyczny cud. Potem chciałbym przespać się w zwykłym łóżku z pościelą i kołdrą. Leżenie na wykafelkowanej, zimnej podłodze nie należało do przyjemności.
Uleciałem w dal. Zobaczyłem sufit, potem dobiegły rytmiczne dźwięki. To nie muzyka, jakby ktoś przybijał do ściany gwoździe, cały worek gwoździ. Po chwili przyjąłem do wiadomości, że to odgłos kroków. Zbliżało się do mnie z milion ludzi…
– Panie doktorze, panie doktorze! Szybko! Pański trup uciekł!
Ktoś zapalił lampy. Dźwięki mieszały się, coś zamajaczyło. Czarna plama przesunęła się przed oczami. Potem skrawek podłogi i but. Całkiem blisko. Czaszka rozrywała się od środka. Przez moment potrafiłem wychwycić odgłos szybkich kroków. Bardzo szybkich. I nowy głos:
– O mój Boże! On żyje!
Dobra nowina…
– Pędź do telefonu i dzwoń na intensywną! Niech zaraz dają tu z ekipą! Prędko!
Słońce znowu zgasło.