Nisko brzmiący pomruk nadchodził z oddali, ale szczekanie, a właściwie ujadanie psów z pobliskich przedmieść było mocne i wyraźne. Zupełnie jakby przerażone czymś, co zasługiwało na strach. Ów dźwięk dobiegał do miasta z południa i sprawiał wrażenie, jak gdyby zmierzał właśnie w tym kierunku.
Mężczyzna, wysoki i dość przystojny, by podobać się większości kobiet, stał chwilę bez ruchu i wypatrywał czegoś na niebie. Przez jego twarz przemknął szybki, ledwo dostrzegalny grymas, po czym w pośpiechu począł się rozbierać. Jego ruchy były zdecydowane, jakby wynikały z dawno powziętego planu. Kiedy skończył, zwinął ubranie w bezładny kłębek i wcisnął w zagłębienie pod bujnym krzakiem, przywalając kilkoma znalezionymi nieopodal kamieniami. Zupełnie nagi ponownie podniósł wzrok ku niebu. Dźwięk przerodził się w coraz donioślejszy huk wypełniony przejmującym wizgiem. Mężczyzna spojrzał na roztaczające się przed nim jezioro. Tafla wody, jeszcze spokojna, mieniła się wieloma błyskami, odbijając promienie południowego słońca. Po chwili część jeziora zakrył spory cień, a w sekundę później, woda wzbiła się wysoko w górę, by natychmiast opaść i zakryć w swojej głębi kilkudziesięciometrowej średnicy stalowoszary, owalny kształt, za którym z daleka przywlokła się czarna wstęga gęstego dymu.
Nie czekając, aż spowodowana upadkiem latającej maszyny fala uderzy o brzeg jeziora, nagi człowiek szybkim ruchem wskoczył na pień pobliskiej wierzby i sprawnie ją obejmując, błyskawicznie wdrapał się kilka metrów wzwyż. Tuż potem woda wdarła się szeroką ławą w głąb lasu i stanęła w zagłębieniach terenu niezliczonymi kałużami. Na twarzy mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech zadowolenia. Wizualny efekt dysku był świetny, robił niesamowite wrażenie. Do tego dym – czarny i gęsty jak nakazuje poważna awaria. Musiało to widzieć sporo gapiów w położonej nad jeziorem mieścinie, ludność pobliskich wiosek i gromady turystów w rozsianych po okolicy polach namiotowych. Bez wątpienia wszyscy mieli rozdziawione gęby i wytrzeszczone gały, bo właśnie tego wymagało widowisko. Genialne widowisko.
Mężczyzna znalazł się wystarczająco wysoko. Spojrzał w dół pnia kątem oka i rozluźniając chwyt, poddał się przemożnej sile grawitacji. Odstająca od pnia brzozy kora dokonała niszczącego dzieła. Przystojniak być może byłby nim nadal, ale skóra – zdarta z połowy twarzy, ramion, torsu, brzucha i ud – już nie mogła podkreślać jego walorów. Obryzgany świeżą krwią opadł na mokrą trawę bez najcichszego nawet jęku. Zerknął przelotnie na swoje ciało i znów się uśmiechnął, tym razem z nieukrywaną, złośliwą satysfakcją.
Pozbierał się szybko i zgrabnie. Zamachał rękami, uczynił zamaszysty piruet i elegancko pokłonił się nieistniejącej widowni. Należały się brawa! Już on się o to postarał. Uśmiechnął się zjadliwie – będzie bawił się całym sobą. Na brzegu podszedł do pierwszego lepszego drzewa i grzmotnął o nie czaszką. Pomacał się po czole. Jak się bawić, to się bawić. Ustawił się bokiem do pnia i przyłożył z całej siły lewą stroną twarzy o korę, po czym przeciągnął nią po chropowatości ku korzeniom jak marchewką po tarce.
Koniec z nudami. Czas na bal. Jeszcze raz na brzozę i na trawę chlapnęło czerwoną bryzgą. Nieźle. Całkiem nieźle. Okręcił się na pięcie i radośnie gwiżdżąc, poszedł przed siebie. Z satysfakcją wyszczerzył zęby. Świetnie. Bardzo dobrze i miło. Teraz należało już tylko czekać.
***
Porzucony przed drzwiami posterunku rower, po chwilach trudnego dozniesienia wysiłku, wydał metaliczny jęk i z ulgą zamilkł. Długie susy sierżanta Doliny sprawiły, że odległość między wejściem do budynku, a gabinetem szefa pokonał wręcz błyskawicznie. Wpadł zdyszany do środka i rzucił czapkę na biurko komendanta.
– Tomeczek! – wyziajał, z trudem łapiąc oddech. – Nie… uwierzysz!
Aspirant Tomasz Mareczek spojrzał na podwładnego z politowaniem – głębokim i pełnym przejęcia politowaniem, na jakie w tej chwili zasługiwał swoim rozchełstanym wyglądem.
– Do jeziora… Coś spadło do jeziora… Ludzie mówią, że to UFO!
***
Ambulans błyszczał w słońcu, robiąc świetne wrażenie, ale stał stanowczo zbyt daleko, by wypełnić rolę, do jakiej został przeznaczony. Z powodu mocno pofałdowanego terenu dojazd na miejsce był nie tyle trudny, co wręcz niemożliwy. Sanitariusz biegł do świeżo ufundowanego przez burmistrza wozu już po raz trzeci. Lekarz miejscowego ośrodka zdrowia niestety nie posiadł doświadczenia w udzielaniu pierwszej pomocy w terenie i nie bardzo znając się na zawartości nowego nabytku przychodni, nie wziął do poszkodowanego niemal niczego, co należałoby zabrać w takim przypadku. Ponieważ najbliższy szpital i działające przy nim pogotowie znajdowały się jakieś czterdzieści kilometrów stąd, przygodny znalazca ofiary wypadku, zapewne entuzjasta miejscowej służby zdrowia, zadzwonił do rejonowej przychodni, zamiast do odpowiednich służb na 112. A pan doktor, niesiony nieposkromioną fantazją bez zastanowienia podjął nagłe wyzwanie, podrywając na równe nogi szybko skleconą obsadę ambulansu.
Sanitariusz przybiegł z powrotem z aluminiowym kocem ratowniczym w ręku. Leżący na trawie człowiek eksponował całą swą intymność. Doktor Marcin klęczał przy nim z jednej strony, a z drugiej pielęgniarka Bernatka. Sanitariuszowi przemknęło przez myśl, jak koleżanka znosi widok ułożonego na wznak „półdenata”, któremu usiłowali pomóc. Z drugiej strony mężczyzna, wyglądając nieciekawie – obdarty z naskórka, zakrwawiony i brudny – zasługiwał bardziej na współczucie niż pożądanie.
– Panie Sławku, niech pan to… – rzucił doktor, zerknąwszy na złożony w niewielki prostokąt srebrny pled – … no wie pan…
Oczywiście. Przecież pobiegł do ambulansu, by przynieść koc i nakryć nagość nieszczęśnika. Teraz zamyślił się, widząc odarcia na jego ciele, rozbitą głowę i siniaki. Za nic nie chciałby popaść w taką ruinę. Zapłakałby się i rozpuściłby się jak cukrowy lizak.
Bernatka, asystując doktorowi z kamiennym obliczem, nie ujawniała żadnych emocji. Wobec niego, kolegi z pracy, przemiłego z natury człowieka, także. Mógłby wnioskować, że w ogóle pozbawiona była jakichkolwiek uczuć. A może po prostu profesjonalizm nie pozwalał na nic poza służbowym „proszę i dziękuję”. Bernatka wydawała mu się jakaś dziwaczna i niedostępna. Jej koleżanki mówiły o niej, że jest „inna”. Najwidoczniej chłodny dystans leżał w granicach jej dziwactwa…
Mężczyzna na trawie, choć pozbawiony przytomności, oddychał miarowo, a jego puls mieścił się w granicach normy. We troje zachodzili w głowę, skąd się tu wziął i co mogło przyczynić się do stanu, w jakim się znalazł. Jakaś niesamowita plotka lotem błyskawicy obiegła przychodnię tuż przed ich wyjazdem, jakoby do sieciowskiego jeziora spadł latający spodek. Akurat! Sieciowo i UFO? Kosmici nie mieliby gdzie spadać, tylko tu, wprost w ramiona spragnionych sensacji urlopowiczów.
Pan Sławek spojrzał na jezioro z perspektywy pagórka zwanego „Malinówką”. Od lat w Sieciowie wiało nudą i tylko piękne wczasowiczki przybywające na letni wypoczynek przydawały temu miejscu nieco atrakcyjności. Przebiegł wzrokiem po tafli wody i coś przyciągnęło jego wzrok. W jednym miejscu jakieś kilkaset metrów od brzegu roiło się od łódek i żaglówek. Zmarszczył brwi i zmrużył oczy, by dostrzec jakieś szczegóły. Zauważył, że w wodzie znajdowali się ludzie, którzy co chwilę znikali pod jej powierzchnią. Jako wytrawny ratownik WOPR-u dobrze wiedział, że nurkowanie w tym rejonie było pozbawione jakiegokolwiek sensu, jeśli pływak nie posiadał akwalungu. Głębokość Sieciówki na znacznym jej obszarze przewyższała największe głębiny Bałtyku. Szukanie czegokolwiek na dnie jeziora wymagało specjalistycznego sprzętu i stanowiło spore zagrożenie dla niewprawionych nurków. Ten rejon stanowił „wrota” czegoś, co można było nazwać zatoką i był wyjątkowo głęboki.
– Panie Sławku, musimy przenieść chorego do karetki. – Głos lekarza wyrwał go z zadumy. – Nie możemy biedaka tak tu zostawić.
To akurat wydawało się oczywiste od samego początku. Nasuwało mu się ważne pytanie.
– Okey. I gdzie go zabierzemy?
– Wydaje mi się, że nic poważnego mu się nie stało… prócz tych zewnętrznych obrażeń… – głośno myślał lekarz – … choć ta głowa. Nie podoba mi się to miejsce…
Bernatka nachyliła się nieco bliżej, by przyjrzeć się wskazanemu przez doktora zgrubieniu na głowie pacjenta.
– Więc – sanitariusz ponowił pytanie – gdzie mamy z nim jechać?
W jego umyśle pojawiła się nutka podziwu dla lekarza, który bez specjalistycznego sprzętu jest w stanie postawić diagnozę oznajmiającą, że „nic poważnego mu się nie stało”.
– Przecież jest nieprzytomny – powiedziała nieco oschle kobieta.
– Właściwie… nie jestem pewien, co z tą głową… – kontynuował rozważania lekarz. – Może do nas, do przychodni. Zadzwonię po S-kę. W końcu kto wie, co mu jest… Ale lepiej, jeśli będzie u nas, niż miałby leżeć tutaj, prawda?
– Może od razu trzeba było dzwonić po tę S-kę? – stwierdziła bardziej, niż zapytała pielęgniarka. – Byliby już w połowie drogi.
Doktor nawet na nią nie spojrzał.
– Tu zrobiliśmy, co było można. Panie Sławku, bierzemy go na nosze.
W odróżnieniu od doktora, dla pana Sławka atlety ciężar wysokiego mężczyzny nie stanowił żadnego problemu. Mógłby przenieść pacjenta do karetki w pojedynkę i raczej by siętą czynnością nie zmęczył. Gdyby wziąć nieszczęśnika pod jedną pachę, byłby gotów zabrać doktora Marcina pod drugą… Transport rannego wymagał jednak noszy. Należało wspiąć się nieco na szczyt pagórka, a potem dotrzeć jakieś sto metrów do ambulansu. O podjechaniu wozem nie było mowy. Podobnie nie mogli skorzystać z kółek, w jakie były zaopatrzone nosze.
Pan Sławek zabrał się za przełożenie nieprzytomnego na nosze. Wtedy odczuł coś niesamowitego, coś, czego nie czuł jeszcze nigdy, a o czym mawiali mistrzowie.
Padmasana. Tyle razy układał swe ciało w kwiat lotosu i miarowo oddychając, szukał odprężenia. Potrzebował spokoju. Potrzebował harmonii czakr. Oddawał się medytacji, przepływowi energii, poddawał wymianie z energią kosmiczną. Chciał otwartego trzeciego oka, by dostrzec to, co nieosiągalne dla zwykłych ludzi, dostrzec inne poziomy wibracyjne oraz zamieszkujące je byty. Potrzebował nowej mądrości, pragnął rozwinięcia intuicji. Teraz, właśnie w tej chwili odczuł coś, czego szukał w wielu technikach jogi oraz medytacjach, by stać się kimś, by być doskonałym…
Ten człowiek był kimś niezwykłym, kimś, kogo warto było poznać. Pragnął z nim porozmawiać, dowiedzieć się, kim jest!
Taszczenie nieprzytomnego pacjenta stanowiło wyraźny problem dla niewprawionego w fizyczny wysiłek doktora. Pielęgniarka początkowo próbowała włączyć się w to heroiczne dzieło, ale z powodu honoru mężczyzny-lekarza musiała odpuścić. Zabrała do karetki przyniesione z niej narzędzia i środki opatrunkowe, docierając do niej jako pierwsza. Niebawem na miejsce przybyła pozostała trójka, z wycieńczonym doktorem na czele.
Kiedy tylko opony zetknęły się z asfaltem, nowoczesna karetka ruszyła z piskiem opon, niemal zwijając za sobą gorący asfalt.
***
– Dobrze, że zadzwoniłaś. – Aspirant Mareczek przyszedł do przychodni w mundurze, dlatego u znudzonych czekaniem w kolejce do stomatologa pacjentów, wzbudził niemałe poruszenie. – Gdzie jest?
– W zabiegówce – powiedziała z drżeniem w głosie niewysoka brunetka, która wyszła mu naprzeciw. – Doktor Patrosz kazał zadzwonić, to zadzwoniłam. Czegoś takiego w życiu nie widziałam…
Szybko znaleźli się na miejscu. W pomieszczeniu przebywał doktor, którego Mareczek dobrze znał, ponieważ lekarzy w Sieciowie było zaledwie trzech i znał ich każdy mieszkaniec będący pacjentem ośrodka zdrowia. Obok prężył się potężnych gabarytów jegomość w białym, służbowym kitlu. Przed nim znajdował się powód wizyty – leżący na kozetce, na wznak, przykryty czymś w rodzaju aluminiowej folii, mężczyzna.
– To ja mam co robić – powiedziała brunetka, po czym uczyniła szybki zwrot i zniknęła za zamkniętymi drzwiami. Aspirant znał ją jeszcze ze starych, podwórkowych zabaw i wciąż dziwił się, jak niewiele zmieniła się od tamtych czasów.
Padło niemal równoczesne „dzień dobry”. Mareczek spojrzał na pacjenta.
– Gdzie go znaleziono?
– Na Malinówce – odpowiedział lekarz.
– I co mu dolega, skoro uznał pan za stosowne powiadomić policję?
Doktor Patrosz odchrząknął jak ktoś, kto nie jest w pełni pewien zdania, jakie ma paść z jego ust.
– No cóż… może to być dziwne, ale wie pan, co ludzie mówią o tym, co wydarzyło się koło południa…
Aspirant uniósł jedną brew, co jeszcze bardziej onieśmieliło doktora.
– Wiem, że to sezon ogórkowy, wszyscy chcieliby się czymś… no… rozerwać, a UFO to nie lada atrakcja, ale ponoć spadający talerz widziało mnóstwo świadków.
– Ponoć widziało. Co ma wspólnego z tym wszystkim ten człowiek?
– Otóż to, otóż to – rzekł doktor, kiwając głową. – Proszę spojrzeć na niego.
Widok zakrwawionego, mocno poturbowanego mężczyzny budził przykre uczucia.
– Brał udział w jakimś wypadku? – zapytał policjant.
– Właśnie. Obrażenia wskazywałyby na wypadek, ale w pobliżu niczego podejrzanego nie zauważyliśmy. Nikt niczego nie zgłaszał policji?
– Nie – odparł aspirant. – Niczego na ten temat nie wiem.
– No właśnie. Tu zachodzi trudność…
– Może on ma coś wspólnego z tym latającym talerzem? – bardziej stwierdził, niż zapytał sanitariusz.
Mareczek spojrzał na lekarza, a potem na sanitariusza. Obaj wydawali się być tego samego zdania.
Wytrzymał tylko chwilę, po czym parsknął śmiechem.
– Zanim nas pan wyśmieje do końca – powiedział sanitariusz, dotykając ramienia pacjenta ubraną naprędce na dłoń rękawiczką – proszę spojrzeć na to…
Aspirant ocierał poślinione od śmiechu usta. Na widok tego, co zobaczył, zastygł.
– Na Malinówce tego nie zauważyliśmy.
Mareczek pochylił się, by lepiej przyjrzeć się temu, co zobaczył.
– 23-06-2234 – wyszeptał, patrząc na niewielki tatuaż.
– Co to może być? – spytał sanitariusz.
– Wygląda jak data… – zastanawiał się doktor.
Mareczek uznał, że to niemożliwe. W końcu mieli 15 lipca 2025 roku. A podróże w czasie to wymysł fantastów.
– Nie sądzę – powiedział cicho.
– Więc co? – spytał lekarz.
– Nie mam pojęcia. Może szyfr do jakiegoś zamka, sejfu albo czegoś podobnego. Może symbol czegoś, numer jednostki wojskowej… nie wiem.
– Na co wskazują obrażenia? – zapytał policyjnym tonem. Choć do tej pory sprawę traktował dość lekko, wizytę w przychodni musiał przeklasyfikować.
– No… nie jestem specjalistą w tej dziedzinie… – dukał Patrosz. Aspirant wiedział, że chłopina w ogóle nie jest zbyt dobrym lekarzem. – Ale wydaje mi się, że… musiał brać udział w jakimś nagłym zdarzeniu…
– Taaa…
– Nie mamy tu rentgena – lekarz zdawał się usprawiedliwiać – trudno więc o jakąś szczegółową diagnozę.
– Taaa…
– Jedzie tu pogotowie z Wolczyc. Zabiorą go do szpitala i tam…
W tym momencie człowiek na kozetce drgnął. Przez chwilę oczekiwali na kolejny ruch, ale bez rezultatu. Pacjent ponownie zamarł.
– Dobra… – powiedział do siebie Mareczek i wyjął z kieszeni spodni niewielki tablet. Uruchomienie właściwej aplikacji potrwało parę sekund i odpowiednio kadrując twarz mężczyzny, zrobił zdjęcie. Zanim schował urządzenie do kieszeni, zeskanował jeszcze odciski palców. – Sprawdzę, co to za jaki…
Zadzwoniła czyjaś komórka. Piosenka Bartosiewicz i Krawczyka, przebój sprzed jakiś piętnastu lat albo lepiej, o tym, że nie mogą być razem i osobno też im źle… Telefon odebrał doktor. Sentymentalny jakiś chyba – tyle skojarzyło się Mareczkowi.
– Nie mogę teraz rozmawiać. – Chwila ciszy na słuchanie. – Nie, nie. Jak przyjdę do domu, to powiem… Tak, pa!
Patrzyli na niego – nie wiadomo dlaczego – zupełnie jakby nie miał prawa w tej chwili z nikim porozmawiać.
– Żona… – powiedział nieco stłamszony.
W tym momencie usłyszeli jęk. Spojrzeli na tajemniczego mężczyznę z oczekiwaniem, czy aby znowu nie zakończy na jednorazowym incydencie. Jęknął i zamilkł.
– Taaa…
– Uważa pan, że to UFO to jakaś bujda? – spytał wielki sanitariusz.
Policjant łypnął na niego jednym okiem.
– A pan jak uważa? Według mnie nie ma żadnego UFO.
– Ale przecież mnóstwo ludzi widziało, jak spada. Pół miasta – upierał się pan Sławek.
– A pan widział? – odparował błyskawiczne.
Sanitariusz nieco się zmieszał.
– Panie Sławku, pokaż pan ten SMS – na wpół szepnął Patrosz.
Pan Sławek poddany olśnieniu szybko wydobył swój telefon i jeszcze szybciej odnalazł w nim właściwą wiadomość.
– O!
Aspirant rzucił nań okiem: „KOSMICI SPADLI DO JEZIORA!”. Źródłem informacji była jakaś Ilonka.
– Kto to ta: Ilonka? – spytał zgodnie z zasadami dochodzenia.
Pan Sławek uśmiechnął się szeroko.
– Przyjaciółka.
– Przyjaciółka.
Mareczek nie znał owej przyjaciółki, nie był więc w stanie określić miarodajności źródła. Jeszcze raz przyjrzał się nieprzytomnemu. Delikwent był mu obcy. Zupełnie obcy. Nie tak obcy jednak, by zaraz go nazwać kosmitą. Uśmiechnął się pobłażliwie.
– Karetka zaraz powinna tu być. – Doktor Patrosz, wietrząc przegraną, wyraźnie chciał uciąć temat.
– Zbiorowa halucynacja? – kontynuował sanitariusz.
Policjant przyjrzał się atlecie nieco wnikliwiej. Średnio przystojny, jak na chłopski gust, ale na pewno zadbany. Włosy wygolone po bokach, na czubku głowy dłuższe, wygładzone żelem, jak nakazuje panująca moda. Krótko przycięty zarost tworzył jakiś misterny wzór. I ta muskulatura ledwo mieszcząca się w nałożonym na zwykłe ubranie kitlu.
– Owszem, spisek komunistów… – przyznał szczodrze.
– Komunistów? – żachnął się pan Sławek. – Komuniści dawno wyginęli.
– Komuniści, kosmici… To i tamto na „k”. Albo i kulturystów – dodał z kpiną.
Na twarzy atlety zagościł wyraz irytacji. Od razu można było dostrzec, że została przekroczona jakaś niewidzialna granica, której przekraczać nie należy. Mareczek w mundurze czuł się jednak bezpiecznie. Oprócz granatowego stroju miał przy pasie broń, która strzelała prawdziwymi pociskami. Na każdy rodzaj przemocy mógł odpowiedzieć w dwójnasób.
– Gdzie ta karetka?! – wysapał doktor.
Obaj spojrzeli nieco zaskoczeni tonem jego głosu.
Nieprzytomny człowiek znowu jęknął, ale tym razem począł wyraźnie ruszać ręką. Tą ręką, na której wypatrzyli dziwny tatuaż. Z jego ust oprócz jęku zaczęły dobiegać jakieś ledwo dosłyszalne słowa. Wszyscy trzej natychmiast pochylili się nad nim, by lepiej usłyszeć, co ma do powiedzenia. Po chwili spojrzeli po sobie, a wyraz zmieszania na ich obliczach ogłaszał tę samą wieść: nikt niczego nie rozumiał. Wypowiadane słowa były wystarczająco wyraźne, ale język całkowicie obcy.
– Wiecie, po jakiemu to? – pierwszy spytał sanitariusz.
Lekarz tylko wzruszył ramionami.
– Jakiś… – aspirant był pewien, że to nie angielski, nie niemiecki, nie rosyjski i żaden inny, jaki mógłby mu przyjść do głowy. – … slang, może. Albo „starojakiśtam”…
Mareczek czuł się nieco zbity z tropu. Takiego obrotu sprawy nie przewidywał. Przyznać racji także nie miał zamiaru. Być może gość na leżance bełkotał tylko, jak pijani bełkocą bez ładu i składu na tyle skutecznie, że nikt nie daje rady zrozumieć, co też im się kiełbie we łbie.
W tym momencie rozważań pacjent gwałtownie otworzył oczy. Odskoczyli jednocześnie. Policjant na domiar wszystkiego odruchowo sięgnął po broń, co zaraz potem wydało mu się z gruntu bezsensowne, a nawet głupie.
Oprzytomniały powiódł bezwiednie wzrokiem po otoczeniu, niespecjalnie zatrzymując się na stojących w pobliżu ludziach. Doktor opanował się jako pierwszy.
– Ja pan się czuje?
– Gdzie jestem? – jęknął ranny.
– W ośrodku zdrowia.
– W jakim ośrodku?
– Publicznej służby zdrowia – wyrecytował doktor. – Uległ pan jakiemuś poważnemu wypadkowi.
– Wypadkowi… – wymamrotał mężczyzna.
– Jak się pan nazywa? – wtrącił aspirant, mniej czule artykułując słowa niż doktor.
– Nazywam się Norman Bek. Urodzony 23 czerwca 2234 roku. W Warszawie. Z matki…
– Słucham? – przerwał mu policjant.
Mężczyzna popatrzył na niego zbolałym wzrokiem.
– Nazywam się Norman Bek. Urodzony 23 czerwca 2234 roku. W Warszawie.
Nie wiedzieć dlaczego mężczyzna nagle zadziałał tym gadaniem Mareczkowi na nerwy. Spieniona krew wpłynęła na stan umysłu i nie wytrzymał.
– Dość tych pierdoł! Szlag mnie zaraz weźmie od tego bredzenia! Gadaj pan, o co tu naprawdę chodzi. Mnóstwo tu dziwaków co lato łącznie z ekshibicjonistami, a takich miejscowi po prostu nie znoszą. Przylał ktoś za obnażanie się, co?!
– Panie aspirant… – powiedział sanitariusz, zniesmaczony nagłym porywem agresji stróża prawa. – Jakże pan tak…
– Właśnie – zawtórował mu lekarz. – Właśnie!
– Jaki mamy dziś dzień? – zapytał słabo mężczyzna.
– Piątek.
– Data. Chodzi mi o dokładną datę.
Ranny uśmiechnął się szeroko, co spowodowało natychmiastowy grymas bólu.
– Godzina?
Mareczek był już niedaleki eksplozji gniewu.
– 15.45 – dokładny czas podał Patrosz.
– To piękne, naprawdę piękne – rozczulił się nieznajomy. – Za dwie minuty w pańskim ośrodku zdrowia przyjdzie na świat chłopiec, który za trzydzieści lat da podwaliny nowoczesnej filozofii podróży czasoprzestrzennych. To chciałem zobaczyć.
Aspirant złapał kaburę z paralizatorem. W ostatniej chwili jego myśli owładnęły pozostałości trzeźwego rozumu.
– Ale tu nie ma porodówki, proszę pana – zaprotestował lekarz. – Nie przyjmujemy porodów.
Mina mężczyzny świadczyła o czym innym.
Za drzwiami nastąpiło jakieś gwałtowne poruszenie. Do środka wpadła znajoma aspiranta, brunetka z rejestracji.
– Panie doktorze, jakaś pani rodzi! – krzyknęła, drżąc z przejęcia. – Szybko! Doktor Mirela prosi do swojego gabinetu!
– Co za pani?! – Patrosz, gapił się wytrzeszczonymi oczami to na rejestratorkę, to na poharatanego „proroka z przyszłości”.
– Turystka, panie doktorze, nieważne przecież kto, szybko! – wrzasnęła niemal i pociągnęła go za rękaw. Oboje wypadli za drzwi.
– Muszę to zobaczyć – oznajmił podróżnik w czasie i wstał. Aluminiowy koc, jak poprzednio, opadł na podłogę.
Sanitariusz zareagował pierwszy.
– E, e, e! Dokąd to? – mimo braku rękawiczek na dłoniach przytrzymał rannego i ułożył z powrotem na kozetce. – Nie ma mowy!
Policjant Tomasz Mareczek zastygł w nieopisanym szoku. Facet zadziałał na niego jak płachta na byka. Przez jego głowę przemknęło tysiąc myśli, z czego tylko nieliczne zawadziły o rozum. Chaos powywracał mu wszystkie zwoje na lewą stronę. W jednej tylko sprawie był przekonany – popadł w paranoję. Nic innego jak paranoję. Albo ten człowiek to szalbierz, jakiego Sieciowo jeszcze nie widziało. I województwo. I kraj cały.
Z trudem wyszarpał z kabury ostrą broń i przypadł do pacjenta.
– Dobra! – syknął przez zęby. – Gadaj prawdę albo zrobię z tego użytek i po tobie zanim minie twój czas!
Na pokiereszowanej twarzy „proroka” nie zagościła nawet najmniejsza oznaka strachu.
– Nazywam się Norman Bek. Urodzę się 23 czerwca 2234 roku. W Warszawie. Z matki…
– Szlag mnie trafi! – warknął aspirant i bezceremonialnie wycelował lufę pistoletu w czoło leżącego.
– Rany! Co pan, panie aspirant!!! – Sanitariusz nie zawahał się ani sekundy. Błyskawicznym ruchem odwiódł uzbrojoną dłoń od potencjalnej ofiary zabójstwa. – Opanuj się pan!
Mareczek cofnął się o dwa kroki, opuszczając lufę ku ziemi. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Obecność człowieka „zniewiadomoskąd” doprowadziła go do furii. Opadł z sił. Całkowicie.
– Niech pan tę flintę schowa, co? – poprosił pan Sławek. – Tak całkiem, do pokrowca.
Policjant uczynił, o co został poproszony, ale jakoś bezwiednie. Poczuł się zagubiony.
– Może pan dla mnie coś zrobić? – mężczyzna zwrócił się do sanitariusza.
– Jasne – zgoda była szybka i bezwarunkowa.
Pacjent z przyszłości dotknął ramienia pana Sławka. Ten odczuł jakieś dziwne mrowienie w całej ręce. Potem na całym ciele. Następnie przeszedł go zimny dreszcz i na moment zrobiło mu się słabo.
– Czy mógłby pan przynieść mi jakieś ubranie?
– Jasne… jasne… – odpowiedział nieco łamiącym się głosem. Po kilku sekundach siły powróciły, jakby nic się nie stało. Spojrzał na policjanta. Pozostawienie niezrównoważonego gliny z na wpół żywym kosmitą z przyszłości byłoby wielce nierozważne. Musiał zareagować.
– Panie policjancie, pan pozwoli ze mną.
Mareczek bez kłótni potraktował skierowaną do niego kwestię jak rozkaz. Nie miał najmniejszego zamiaru zostawać z tym człowiekiem sam na sam. Ktoś mógłby tej „samotności” nie przeżyć i lepiej, jeśli po prostu wyjdzie.
Wyszli, pozostawiając leżącą tajemnicę samą. Na twarzy miała coś w rodzaju drwiny, a może nawet szyderstwa…
2 odpowiedzi na “Krawędź Światów: Dziesięć, rozdział 1”
Prawdziwy z Ciebie talent i mistrz pióra z ogromną łatwością przekładasz myśli na słowa… trzymaj tak dalej, dbaj i pięlęgnuj swego bloga… Czym się inspirujesz na codzień ? skad czerpiesz pomysły na wpisy ?
Bardzo dziękuję za tak pochlebną opinię, jednak do mistrza mi daleko, a i z łatwością przekładania myśli na słowa różnie bywa :). Inspiracje? Z góry, od Boga, z życia, z codzienności, z niebezpieczeństw, z nadziei. I wiary, że Bóg ma moc zbawić każdego, nawet najgorszego, któremu nie dalibyśmy żadnych szans…
Pozdrawiam serdecznie.
Tyt 2:11-14: „11 Albowiem objawiła się łaska Boża, zbawienna dla wszystkich ludzi, 12 Nauczając nas, abyśmy wyrzekli się bezbożności i światowych pożądliwości i na tym doczesnym świecie wstrzemięźliwie, sprawiedliwie i pobożnie żyli,13 Oczekując błogosławionej nadziei i objawienia chwały wielkiego Boga i Zbawiciela naszego, Chrystusa Jezusa, 14 Który dał samego siebie za nas, aby nas wykupić od wszelkiej nieprawości i oczyścić sobie lud na własność, gorliwy w dobrych uczynkach.” Biblia Warszawska